Ci pierwsi twierdzą, że „burkini to przełożenie projektu politycznego przeciwko państwu, opartego przede wszystkim na podporządkowaniu kobiety" (premier Manuel Valls), ci drudzy argumentują, że jeśli w Europie ma być dozwolone burkini, to państwa muzułmańskie powinny pozwolić na bikini (portal Fronda).
Zazwyczaj opinie obu stron cywilizacyjnego sporu są od siebie dalekie, tym razem laicyzatorzy i katolicy stanęli na jednej barykadzie. Ale argumenty i jednych, i drugich trudno traktować poważnie.
Argument świeckości państwa zostaje bowiem przywołany wyłącznie przez polityczną poprawność. Nie wypada powiedzieć: zakazujemy burkini, bo nam się nie podoba kultywowanie islamskich obyczajów w Europie, więc używa się fałszywego argumentu, że strój zakrywający całe ciało symbolizuje „islamizm", a więc jest sprzeczny z zasadą świeckości państwa. Gdyby tak było naprawdę, to zakazano by we Francji także noszenia burek, hidżabów etc.
Natomiast żądania katolickiego portalu, aby upowszechnić na świecie modę na kostiumy z założenia mające epatować seksualnością, można uznać wyłącznie za mało śmieszny dowcip.
Z mojego punktu widzenia zakaz noszenia burkini to kolejny etap ograniczania wolności wyznania. Jeśli muzułmanki uważają, że z powodów religijnych nie powinny pokazywać obcym mężczyznom swojego ciała, należy to uszanować. Podobnie jak nie zakazuje się noszenia w miejscach publicznych Żydom jarmułek, a duchownym katolickim sutann i habitów (czego już niebawem zakazywać nie będzie trzeba, bo sami niechętnie je zakładają).