Amerykańskie życie Leopolda Tyrmanda

Leopold Tyrmand był zmęczony bitwami z lewicującymi mediami, znów spychany na margines życia intelektualnego. Nie rozumiał, że język, którego używa – na przykład w „Cywilizacji komunizmu" – jest dla Amerykanów niezrozumiały.

Aktualizacja: 30.10.2016 06:15 Publikacja: 27.10.2016 12:14

Debiutant w Nowym Jorku. Mający czterdzieści siedem lat Lolek, który kilka miesięcy wcześniej notowa

Debiutant w Nowym Jorku. Mający czterdzieści siedem lat Lolek, który kilka miesięcy wcześniej notował idiomy ze słowników, debiutuje w USA tekstem w „New Yorkerze”!

Foto: Rzeczpospolita

Kiedy John A. Howard przeczytał w „American Scholar" tekst pod tytułem „The Media Shangri-La" (Raj mass mediów), natychmiast napisał do jego autora.

Po niepowodzeniach literackich Tyrmand jeszcze kierował ostrze swojego pióra na kulturę masową Ameryki, która w drugiej połowie lat 70. ulegała w tej sferze sporym przeobrażeniom. Dzięki intensywnemu rozwojowi nadawcy telewizyjni oraz dystrybutorzy sieci kablowej stworzyli pomiędzy amerykańskimi domami sieć informacyjno-reklamową oddziałującą na dużą skalę, porównywalną z zasięgiem dzisiejszego internetu.

Wszechobecna komercja, pogoń za sensacją i publiczne przyzwolenie na propagowanie liberalnych postaw w środkach masowego przekazu zaczęły zajmować istotne miejsce w dyskursie o stanie ówczesnej Ameryki.

Howard odnalazł w tekście Tyrmanda błyskotliwą i niezwykle wnikliwą analizę sytuacji panującej w kraju. Wystosował oficjalny list, a swoją sekretarkę poinstruował, by natychmiast zdobyła numer telefonu do autora artykułu. Niedługo później Howard i Tyrmand odbyli rozmowę, w wyniku której umówili się na spotkanie.

W Rockford, w stanie Illinois.

Rockford znajdowało się o dwie godziny drogi od Chicago. Chicago zaś znajdowało się dwanaście godzin drogi od New Caanan. Tak, to był zupełnie inny świat.

John A. Howard był rektorem tamtejszego college'u, a także dyrektorem działającego przy uczelni konserwatywnego instytutu. Miał dwa lata mniej niż Leopold, choć wyglądał na starszego. Pochodził z dobrej rodziny ze środkowowschodniej Ameryki. Kilka pokoleń wstecz jedna z kobiet w rodzinie Howardów była adwokatem Abrahama Lincolna.

– Gdy pracował w Rockford College, pobierał pensję w wysokości dolara rocznie! – śmieje się Mary Ellen. – Był wspaniałym i niezwykle uczciwym człowiekiem. Zdeklarowany protestant, ożenił się z kobietą na całe życie.

Zawsze w stu procentach popierał Leopolda, od momentu, kiedy przeczytał ten artykuł w „American Scholar".

Leopold był zmęczony bitwami z lewicującymi mediami, znów spychany na margines życia intelektualnego. Nie rozumiał, że język, którego używa – tak jak w „Cywilizacji komunizmu" – jest dla Amerykanów niezrozumiały.

Bardziej trafiały do nich lekkie i niezobowiązujące do deklaracji politycznych anegdoty z „Zapisków dyletanta" niż zjadliwe tyrady Tyrmanda, zwłaszcza wobec takich nastrojów społecznych.

W „Media Shangri-La" Tyrmand pisał jednak o zjawiskach dotykających wszystkich. Niczym prorok przepowiadał, że masowe media tworzą prawdę na własny użytek – tak jak kiedyś pisał o prawdzie tworzonej przez media propagandowe.

Mechanizm był ten sam, zmieniał się tylko nadawca komunikatu.

Zamiast komunistów – byli nimi kapitaliści. Potrzebował dekady w zmieniającej się wciąż Ameryce, by to zrozumieć.

Kiedy się spotkali, Leopold go zafascynował. Szybko znaleźli wspólny język i roztoczyli przed sobą wizję współpracy. Tyrmandowi proponowano niezłe warunki finansowe, niezależność, biuro. Człowiek z karierą w „New Yorkerze" w swoim dosierre i kilkoma już publikacjami na koncie dla skromnego instytutu w prowincjonalnym Rockford był osobistością, człowiekiem pierwszej wielkości. Ambicją Leopolda było wpływać na opinię publiczną, ale musiał mieć po temu odpowiednie środki i narzędzia. Praca w Rockford nie musiała być skazana na porażkę w tej materii – trzeba było tylko znaleźć odpowiednią dla niej formułę.

Szybko przekonał Howarda, że społeczeństwo należy kształtować i edukować – najlepiej przy pomocy literackiego pisma. Wtedy rektor Rockford Collage obiecał Lolkowi swobodę w tworzeniu „konserwatywnego New Yorkera", jak to ujęli podczas rozmowy.

Pozostało tylko przekonać Mary Ellen, której nie uśmiechało się przeprowadzać prawie osiemset mil od rodzinnego Nowego Jorku. W New Caanan, będącej dla niej prawdziwym domem, mieli spokój i ciszę, od centrum intelektualno-kulturowego dzieliło ich tylko kilkadziesiąt minut autostradą.

Natomiast wyjazd proponowany teraz przez jej męża oznaczał banicję. Co można robić w Rockford?!

Jesień 1976 roku spędzili już w Rockford.

Pierwszego dnia, kiedy Leopold przyjechał do nowego domu, zatrzasnął w środku klucze. Musiał poprosić kogoś o pomoc – tak poznał sąsiada, Erwina Johnsona.

– Erwin i Joanna byli bardzo przyjaźni. Zdarzało nam się wypić herbatę, byli takimi „miłymi Amerykanami".

A Leopold był pierwszym mężczyzną, który pocałował Joannę w rękę.

* * *

Pierwszy numer „Rockford Papers" pod redakcją Tyrmanda wyszedł w październiku. Leopold – niczym bohater jego powieści „Zły", Edwin Kolanko – miał własną redakcję i własne biurko. Wkrótce zaś ukazało się jego długo wyczekiwane pismo kulturalne: „Chronicles of Culture".

Szkoła Mariana Eilego, Jerzego Turowicza i Williama Shawa nie poszła na marne.

– Był mimo wszystko usatysfakcjonowany tym, co robił w Rockford. Choć wciąż walczył. Zwykł mówić: nie zmusili mnie do niczego podczas wojny ani podczas stalinizmu, nie złamali mnie w Nowym Jorku. Nie przyjechałem tam po to, żeby pisać, co mi każą.

W Rockford rzucił się w wir pracy takiej, jaką zawsze chciał wykonywać.

Poza tym, zaprzyjaźnił się z ludźmi z Rockford, z college'u...

Na łamach swojego – opatrzonego bardzo klasyczną szatą graficzną – dwumiesięcznika Leopold Tyrmand krytykował kulturę liberalną, traktując ją jako jedynie alternatywę i uzupełnienie wartości konserwatywnych. Liberalizmowi w wydaniu amerykańskim zarzucał chaos, dewaluowanie religii i wartości rodzinnych.

Czy pismo miało taki oddźwięk, jakiego się spodziewał? Zdaniem jego przyjaciela z Rockford, pastora Richarda Johna Neuhausa, znalazł po prostu sens w sytuacji bez wyjścia. Nie mogąc realizować się gdzie indziej, wybrał życie tu, by postępować zgodnie ze swoimi wartościami. Godził się na życie na peryferiach i strzelanie z broni małego kalibru, ale mimo to – robił to.

Bo wojującym konserwatystą nie jest ten, kto ma największe możliwości i największe wpływy, ale po prostu ten, kto chce nim być – można powiedzieć, parafrazując zapisane niegdyś w „Dzienniku 1954" uwagi na temat hersztów band.

Decydowała wola, a ją Leopold Tyrmand zawsze miał!

Z Rockford zapamiętała go Anna Mycek-Wodecka. Początki jej życia w miasteczku nie były łatwe. Przyjechała tam z córeczką Natalią oraz mężem, którego zatrudniła firma inżynieryjna. Na eleganckiej kolacji miała wernisaż swoich prac – na warszawskiej ASP zdobyła fakultety z grafiki i malarstwa.

Gdy zjawił się Mistrz – jak o nim mówiła – z żoną, jego niezadowolona mina na widok prac mówiła wiele.

– Czy zrobiłaś to wszystko sama? – miał spytać.

– Tak – potwierdziła ze zdziwieniem.

– No tak... – zamyślił się Tyrmand. – Wszystko do dupy!

Dla młodej artystki była to ocena wstrząsająca. Tym bardziej zdziwił ją telefon, który odebrała nazajutrz. Dzwonił Tyrmand.

– Dlaczego cię jeszcze nie ma w redakcji?!

– Ale przecież moje prace są do... Czego niby miałabym szukać w redakcji? – wyjąkała.

– No są – odparł. – Ale jest szansa na poprawę.

Tak rozpoczęła się ich wspólna przygoda. Anna przepracowała trzynaście lat na stanowisku kierownika artystycznego „Chronicles of Culture".

Jej szef bywał nieznośny, czepiał się na przykład koloru jej butów, wyśmiewał fryzurę.

Ale traktował ją jak córkę. [...]

* * *

Na początku lat 80. życie Leopolda Tyrmanda jeszcze bardziej nabrało rozpędu. Zmieniała się sytuacja w Polsce – na scenie politycznej i wydawniczym rynku. Polscy czytelnicy znów czytali coś jego pióra, a tylko na tym mu zawsze zależało.

Mary Ellen prowadziła butik z odzieżą w Rockford. Znalazła przyjaźnie, pisywała także do „Chronicles of Culture", recenzując książki i filmy.

Ich życie unormowało się i przybrało powoli kształt, który kiedyś sobie zaplanowali.

– Widziałam go na starość jako kogoś w rodzaju Charliego Chaplina. On miałby osiemdziesiąt pięć lat, a ja sześćdziesiąt – śmieje się dziś Mary Ellen.

I wtedy wydarzyło się coś, co wywróciło ich życie do góry nogami. Coś, co niezwykle rzadko przytrafia się mężczyznom po sześćdziesiątce i kobietom, które nie mogą mieć dzieci.

– Rozmawiałam z doktorem, specjalistą od ciąży bliźniaczych – wspomina Mary Ellen. – Bardzo wcześnie powiedział: słyszę dwa serca. To był bardzo słaby żart. Popłakałam się, nie cieszyłam się na tę myśl! To była przytłaczająca wizja. Nie spodziewałam się jednego dziecka, a co dopiero dwójki! Co zrobić, jak sobie z tym poradzić?!

Jej matka, pani Fox, śmiała się do telefonu jak szalona. Kobiety, które znały ją z butiku, też. Bo kiedy wcześniej zjawiały się tam z dziećmi, Mary Ellen była tą osobą, która mówiła „nie dotykaj tego, dzieciaku, to jest kosztowne!"

– Ale jednak Bóg się śmieje. I to była przewrotność losu.

Wspinała się schodami do Metropolitan Museum w szóstym miesiącu ciąży. Brzuch był ogromny, to było w październiku 1980 roku. Lolek miał spotkanie w Nowym Jorku, a ona poszła obejrzeć japońską wystawę. Schody wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Wchodziła krok po kroku, kiedy nagle zjawiła się, jak ją nazwała w myślach:

– Feminazistka.

– Obrzydliwość – powiedziała na widok mnie w ciąży, spoconej, walczącej ze schodami.

* * *

Aż przyszedł kolejny rok.

I wydarzyło się 6 lutego roku 1981, że na świat przyszło rodzeństwo, chłopiec i dziewczynka, a imionami, jakie im dano, były Matthew (Matla) i Rebecca (Ryfka). W tym samym czasie w Londynie zamknięto redakcję „Wiadomości".

W ich ostatnim numerze Leopold opublikował wspomnieniowy artykuł „Wiadomości i ja", w którym przywołał obrazy ze swojego dzieciństwa.

Podglądanie sąsiadki z naprzeciwka, z kamienicy przy Trębackiej 4, wizyty w czytelni pań Frühling, inicjację w nastoletniość, relacje z rodzicami.

Historia zatoczyła koło. Teraz rodzicami byli on i Mary Ellen. Sztafeta pokoleń zaczynała się od nowa.

Pół roku później Leopold Tyrmand, świeżo upieczony ojciec bliźniaków, leciał na wymarzony i upragniony wyjazd do kalifornijskiego Bohemian Groove. Spotykała się tam amerykańska socjeta, z Rockefellerami na czele.

Zaproszenie dostawali tylko wybrani Amerykanie. Siedząc w samolocie, w liście do Mary Ellen Tyrmand napisał:

11.07.1981

Dziwne, ale przemożne uczucie, że osiągnąłem cel, wypełnia mnie od momentu, gdy przekroczyłem próg tego krajobrazu.

– Może chodzi o to, że w wieku sześćdziesięciu lat doszedł do wniosku, że osiągnął już sporo? – zastanawia się jego trzecia żona. – Podróżował, miał kobiety. Może tylko ciągle chciał sławy i rzeszy czytelników. Aż nagle został ojcem i poczuł, że ma co przekazać dzieciom.

Nim się urodziły, codziennie pytał ją, czy aby na pewno to on jest ojcem.

– Z początku było to zabawne. Ale przestało, kiedy Lolek zaczął pytać o to każdego dnia. Był chorobliwie zazdrosny, a w tym powracającym pytaniu było coś z desperacji.

Zawsze powtarzał, że zdradzić go mogłaby najwyżej z Garym Cooperem – jego ulubionym aktorem.

Rodzicami chrzestnymi zostali Ella i Harry Jason, on był ocalały z Holokaustu. Znali się z Lolkiem, zanim Mary Ellen go poznała.

Opieka nad bliźniakami była wielkim wyzwaniem. Mimo tego odczuwali olbrzymią satysfakcję i dumę z rodzicielstwa.

Nie rozmawiali o przyszłości, poza jednym razem: musieli wybrać imiona. Aż do narodzin nie znali jeszcze płci, więc musieli mieć gotowe cztery imiona, na każdą ewentualność.

– On chciał nazwać syna Leopold Tyrmand Junior! – jeszcze dziś irytuje się Mary Ellen. – To tylko pokazało, jak był arogancki, wściekłam się. Ja wybrałam imiona. Matthew od Mieczysława, jego ojca, i Rebeccę od siostry mojej babci.

Był entuzjastyczny i kochający, kiedy został ojcem. Jeździł z wózkiem po okolicy, nawet w największy deszcz, i wszystkim sąsiadom i przyjaciołom mówił:

– Zobaczcie! Mam dzieci! To moje dzieci! Czyż nie są wspaniałe?

Mówił to w taki sposób i z takim przekonaniem, jakby był pierwszym ojcem na świecie.

Ale tak się po prostu czuł. On, Leopold. Lolek, Lopek, Loluś.

Dwadzieścia lat wcześniej pisał w „Filipie":

„Chciałbym – wyznaje Filip – aby moje dzieci rosły w dobrym, czystym powietrzu na obszernej przestrzeni, w poszanowaniu dla innych symboli, może obcych mi zupełnie, ale takich, za którymi schroni się w przyszłości wolność i szczęście ludzkie".

W 1981 roku został ojcem, a jego dzieci przyszły na świat w Ameryce. W mieście Rockford – „polskich Katowicach", jak mówił o tym miejscu.

Fragment książki „Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka, jak moje życie" Marcela Woźniaka. Książka ukazała się 26 października nakładem Wydawnictwa MG

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy