Wszyscy zgadzają się, że reforma czy po prostu zmiana sądownictwa komunistycznego była niezbędna – mówiono o tym od co najmniej 30 lat, ale dopiero gdy PiS zaczął radykalne i drastyczne zmiany, podniósł się niesłychany harmider. Zagubionemu w dziesiątkach argumentów zewnętrznemu obserwatorowi, a zwłaszcza zagranicznemu dziennikarzowi nieznającemu ani naszego języka, ani historii, ani kultury prawnej, mogło się wydawać, że spór idzie o praworządność i łamanie prawa; że po jednej stronie są liberałowie, a po drugiej satrapa.
Nie trzeba się zgadzać z wszystkimi krokami reformy, a zwłaszcza z jej przekazem i tłumaczeniem, by uważać, że nie można budować nowego, demokratycznego państwa na bazie starego systemu prawnego. Stary system to nie tylko przepisy, ale też ludzie w nim wychowani, w nim pracujący i z nim się stykający. Oczywiście, olbrzymi procent ludzi zatrudnionych w sądownictwie poszedł na studia prawnicze już po 4 czerwca 1989 roku. Ale ludzie starej ekipy, układy i niepisane zwyczaje przeżyły do dziś. Nie jest winą PiS, że w sądownictwie nie dokonano lustracji czy, mówiąc to samo, ale łagodniej, weryfikacji. Zawód miał wedle optymistów, zazwyczaj bardzo porządnych ludzi, oczyścić się sam. Można było się spodziewać, że do reformy będą parli młodzi, tak się jednak nie stało. Nie tylko w tym zawodzie. Młodzi nie nauczyli się jeszcze, że mogą być równie mądrzy, albo nawet i mądrzejsi, niż starsi.
Są to pozostałości nie tylko tradycji komunistycznej, ale też Europy XIX i pierwszej połowy XX wieku. Pamiętam, jak moja nieżyjąca już przyjaciółka profesor Barbara Stanosz odeszła na przedwczesną emeryturę na początku lat 90. Jako młoda asystentka w Zakładzie Logiki UW brała udział w strajku studentów w 1968 roku, usunięta w latach 70. za działalność opozycyjną, w stanie wojennym brała udział w tzw. strukturach podziemnych i broniła studentów. Notabene nie została nigdy przez nikogo ani nagrodzona, ani nawet wspomniana, najprawdopodobniej dlatego, że była jawną ateistką. Nie była zwolenniczką lustracji, ale chciała reformy uniwersytetu na wzór amerykański, sprzeciwiali się temu jednak jej koledzy, też opozycjoniści.
To, czego w sądownictwie brakowało i pewnie brakuje, to może przede wszystkim właśnie poczucia niezależności i godności. Przerażającą ilustracją tego była opisana kilka lat temu postać sędziego, który stanął na baczność, myśląc, że dostaje polecenie z gabinetu ówczesnego premiera Donalda Tuska. Ponieważ mieszkam od pół wieku w USA, myślałam, że to oszczerczy dowcip, ale objaśniono mi, że bycie sędzią jest niebezpieczną pracą, gdyż narażając się przełożonym, delikwent może nie tylko nigdy nie awansować, ale nawet być przesunięty na gorsze stanowisko.
Niezależni sędziowie nie biorą się tylko z reformy i ze zmiany przepisów, ale i z przekonania, które należy zaszczepić – że są niezależni od miazmatów doraźnej polityki. Do tego sędzia musi mieć zapewnioną zawodową i polityczną możliwość kierowania się przepisami prawnymi, swoim umysłem i swoim sumieniem. Tak należało tłumaczyć intencje reformy sądownictwa w Polsce.