Święty Jacek z kolegami

Najnowsza książka Andrzeja Friszkego to zachęta do akcentowania dziejów PRL poprzez jednostki. W tej optyce lewicowcy widzieli dalej niż tłumy, które odreagowywały antykomunistyczne emocje w buntach

Aktualizacja: 21.03.2010 19:17 Publikacja: 20.03.2010 00:53

Karol Modzelewski i Jacek Kuroń odznaczeni Orderem Orła Białego przez Aleksandra Kwaśniewskiego, mar

Karol Modzelewski i Jacek Kuroń odznaczeni Orderem Orła Białego przez Aleksandra Kwaśniewskiego, marzec 1998 r.

Foto: Forum

Profesor Andrzej Friszke jak mało kto pasował do roli oficjalnego dziejopisa środowiska Jacka Kuronia i komandosów. Na spotkaniu promocyjnym w „Gazecie Wyborczej” sam Adam Michnik nadał jego książce „Anatomia buntu – Kuroń, Modzelewski i komandosi” swoją sankcję, ogłaszając, że jest „jak najpiękniejsza wiązanka kwiatów położona na grobie Jacka”.

Autor wykonał benedyktyńską pracę, przedzierając się przez wszystkie dokumenty dotyczące marksistowskich kontestatorów z lat 60. i ich późniejszych procesów. Początkowo Friszke miał ponoć napisać biografię Jacka Kuronia. Potem z wydawnictwa dochodziły słuchy, że autor postanowił stworzyć biografię duetu Jacek Kuroń – Karol Modzelewski. Teraz, kiedy książka trafia na półki księgarskie, okazuje się, że dzieło ma trzeciego zbiorowego bohatera – środowisko „komandosów”.

Przypuszczam, że autor zaczynał pracę z chęcią napisania biografii samego Kuronia, ale potem się zorientował, że w latach 60. nie sposób oddzielić go od Modzelewskiego, a na koniec zabrnął w zwały akt opisujących zarówno ich proces w 1965 r., jak i w 1968 r. A ta ostatnia data trudna jest do opisania bez środowiska Adama Michnika, tym bardziej że zarówno starsi, jak i młodsi koledzy spotkali się razem na procesach pomarcowych.

[srodtytul]Coraz bardziej świadomi[/srodtytul]

Anatomia buntu” to dzieło rekonstruujące tydzień po tygodniu kontestacyjne działania młodych elit wywodzących się z partii komunistycznej, które w latach 60. przebyły drogę od lojalności wobec władzy do otwartej kontestacji i podjęcia demokratycznych haseł wolnościowych.

Autor wyraźnie opowiada się po stronie tej tradycji politycznej i starannie tłumaczy ich wybory oraz objaśnia dokumenty. Także i te, które mogą się dzisiaj wydawać niezrozumiałe lub niewiele odstające od ówczesnej linii partyjnej. To jeszcze można by uznać za naturalny wyraz poglądów autora, który chce przedstawić środowisko uznawane przez siebie za kluczowe dla konfliktu z władzami PRL w latach 60. i 70. Gorzej, że Andrzej Friszke ma niestety skłonność, by na bieżąco uprzedzać mogące się pojawić w głowie czytelnika krytyczne oceny lub stereotypy dotyczące swoich bohaterów.

Jest to więc biografia pomnikowa, co nie zmienia faktu, że z tysięcy wydobytych na wierzch informacji można wydobyć perełki, które czasami przeczą zapobiegliwym zaklęciom prof. Friszkego. Ale główny nurt książki sugeruje, że jego bohaterzy na każdym etapie raczej mieli rację, niż błądzili, raczej byli wzorem dla innych, niż miewali złe cechy, i raczej byli awangardą przyszłych wydarzeń, które doprowadziły w końcu do wybuchu „Solidarności”. Ich rozwój polityczny i moralny jest linearny. Są coraz bardziej świadomi, coraz bardziej wykształceni i coraz bardziej odważni. Wszelkie rozmijanie się ich nastrojów z nastrojami większości społeczeństwa jest przez Friszkego raczej łagodzone, niż staje się punktem wyjścia do jakichś dywagacji czy pytań.

Zanurzenie w tysiącach milicyjnych raportów nadało książce niezwykle poważny charakter. W „Anatomii” niezwykle mało jest zabawnych anegdot czy spojrzeń z boku na wyidealizowanych bohaterów. Jest tylko szczypta liryzmu, która pojawia się w listach Kuronia z więzienia do ukochanej Grażyny lub w fragmentach ukazujących, jak Jacek Kuroń kochał swojego syna Maćka. Jeśli w książce znajdujemy krytykę bohaterów, to są to głównie autorefleksje samych zainteresowanych lub ewentualnie samokrytyka po latach. Jak stwierdził w wywiadzie dla tygodnika „Polityka” sam Andrzej Friszke: „To twardzi ludzie, którzy niejedno przeszli i wiedzą, że mam wobec nich empatię”.

Jednak dla czytelnika odległego od jedności moralno-politycznej lewicy laickiej książka razi wieloma niezadanymi pytaniami i unikaniem opisania kontekstów dawnych epok PRL.

Książka zaczyna się od rozdziału „Rok 1956” i autor nie zadaje sobie trudu, by szerzej opisać tło epoki stalinowskiej. W ogóle okres lat 1948 – 1955 obejmujący czas, gdy Jacek Kuroń funkcjonuje na stosunkowo ważnych stanowiskach, Friszke opisuje tylko dosłownie na dwóch stronach. Autor opisuje je cytatami ze wspomnień Kuronia o tamtych czasach napisanymi w latach 80. Ale nie korzysta z temperamentu badacza, by skonfrontować je z osobami pamiętającymi Kuronia z tamtych lat. Nie dowiadujemy się, czym zajmował się Kuroń jako szef wydziału propagandy stołecznego zarządu ZMP ani nawet kiedy konkretnie przyjęto go do PZPR. Tak samo nie dowiadujemy się, za co w listopadzie 1953 roku utracił swoją pozycję w aparacie w związku i na dodatek został wydalony z partii. A przecież usunięcie z PZPR było zazwyczaj dokładnie protokołowane. Szanuję wspomnienia Kuronia na temat przyczyn usunięcia z partii. Ale od autora domagam się choćby pobieżnego sprawdzenia, co pamiętają z tamtych lat jego rówieśnicy – dziś już bardzo leciwi, ale niekiedy obdarzeni wciąż dobrą pamięcią.

Podobnie skrótowo Friszke opisuje lata 50. w wypadku Karola Modzelewskiego, który dla odmiany otrzymuje aż trzy strony. Wydawałoby się, że to jest dobry moment, aby opisać szerzej dość zamknięty świat ludzi z aparatu partyjnego lub z rodzin stalinowskich prominentów. Świat, który dawał rozmaite przywileje, ale który podszyty też był panicznym strachem przed nawrotem czystek.

[srodtytul]Październikowa Minerwa[/srodtytul]

Tak naprawdę Kuroń u Friszkego wyskakuje na scenę historii jak Minerwa z głowy Jowisza dokładnie 25 marca 1956 roku. Wtedy to na naradzie aktywu ZMP na Uniwersytecie Warszawskim streszczona zostaje mowa Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR. Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki autor zaczyna cytować wspomnienia młodych reformatorów z tamtych lat, takich jak np. Andrzej Krzysztof Wróblewski. Sam Kuroń nie był szeregowym uczestnikiem ówczesnego ruchu na rzecz zmian, ale też nie odegrał w nim jakiejś głównej roli. Ważniejsze, że to wtedy Kuroń i Modzelewski zaczęli działać ręka w rękę, jeżdżąc do żerańskiej FSO – kolebki robotniczego buntu w czasie „Rewolucji Październikowej”. Ale autor i tutaj bardzo często polega na wspomnieniach swojego bohatera. Niektóre z nich aż proszą się o szerszą refleksję. Oto np. wspomnienie Kuronia z tzw. trzeciego wiecu na Politechnice Warszawskiej 20 października 1956 r.

„Tłok, gorąco, straszne wrzaski, narastająca nieustannie świadomość bezsensu i ponoszonej klęski. Przede wszystkim mieliśmy poczucie, że z minuty na minutę narasta atak prawicy. Przywrócić koronę do orła, rogatywki w wojsku – to demonstracyjne podkreślanie polskości. No i Rota. Trochę akcentów antysemickich, sporo antyrosyjskich. Trzeba sobie powiedzieć, że z tego wszystkiego nie rozumieliśmy zupełnie nic”.

Ten cytat z „Wiary i winy” nie skłania Friszkego do refleksji nad stanem ówczesnej świadomości Kuronia. Nie uznaje za stosowne zadać sobie pytania, dlaczego Kuronia tak dziwi demonstracyjne podkreślanie polskości po latach stalinizmu. Mam wrażenie, że Friszke uznał, że czytelnik na pewno musi znać rozliczeniowe książki Kuronia. Czy jednak autor poważnej biografii powinien patrzeć na dawne wydarzenia wyłączenie przez okulary wspomnień swojego bohatera?

I tak będzie już do końca książki. Przy omawianiu sprawy drużyn walterowskich autor bardzo delikatnie podnosi problem determinacji Jacka Kuronia w sprzeciwianiu się próbom przywracania tradycji przedwojennego harcerstwa. Czy naprawdę nie można dziś jeszcze znaleźć ludzi, którzy mogliby opowiedzieć, dlaczego taki lewicowy radykalizm był wówczas przyjmowany jako coś groźnego? Oczywiście Friszke bardziej skupia się na tym, jak szczery lewicowy internacjonalizm przejawiający się choćby w śpiewaniu na wycieczkach na zmianę piosenek polskich, rosyjskich i w języku jidysz drażnił zwolenników uśrednienia ZHP na najwyższych szczeblach władzy.

Inna rzecz, która rzuca się w oczy, to niechęć Friszkego do zdefiniowania, na ile Kuroń był człowiekiem PZPR-owskich elit, a na ile outsiderem. Choć Friszke unika takiej oceny, można uznać, że krążył po dwóch stronach nonkonformistycznej, cienkiej linii. Z jednej strony potrafił jakoś dotrzeć do wiceszefa MSW Antoniego Alstera i nakłonić go, by zaprzestano inwigilacji walterowców przez SB, ale z drugiej strony mimo swoich rozmaitych znajomości z dawnych lat nie zapobiegł w końcu 1961 r. rozwiązaniu drużyn walterowskich w obrębie ZHP. Dlaczego nie pokusić się o opis takiego rozdwojenia?

Friszke bardzo wyraźnie oburza się, gdy historycy niechętni tradycji kontestacji od wewnątrz PZPR definiują działania duetu Kuroń – Modzelewski jako sporu w komunistycznej rodzinie. Autor ironicznie pyta, jak grupa, która chce drukować swój manifest na podziemnym powielaczu, może być traktowana jako element systemu.

Oczywiście, że może. Bo przecież duet Kuroń – Modzelewski, konspirując, jednocześnie docierał ze swoimi ideami do takich naukowców jak prof. Leszek Kołakowski, który wówczas był daleki od jawnej kontestacji. Na podobnej zasadzie w warszawskim KW toczono spory o to, czy klub poszukiwaczy sprzeczności jest jeszcze miejscem poprawnym politycznie czy też już oazą rewizjonizmu – dzielił aparat partyjny.

[srodtytul]Brakujący list[/srodtytul]

Friszke jednoznacznie przedstawia grupę wykreowaną wokół Kuronia i Modzelewskiego jako siłę rewolucyjną. I w tym sensie ma rację, że ich list otwarty do partii był pełen rewolucyjnego żaru i pogardy dla zbiurokratyzowanego aparatu PZPR. Ale dla większości społeczeństwa ich ówczesne pomysły stworzenia władzy rad robotniczych były czymś abstrakcyjnym lub podejrzanym z racji ostrego marksistowskiego języka.

Budzi zdziwienie, że Friszke nie dołączył pełnego tekstu listu do partii jako aneksu. Gdyby to uczynił, czytelnik mógłby przeczytać w liście np. takie zdanie: „Dyktatura biurokratyczna (czyli rządy PZPR – przyp. aut.) sprzyja tradycyjnej prawicy politycznej, z niektórymi odłamami zawiera zresztą pakty oparte na kolaboranckich zasadach (PAX), z innymi (hierarchią kościelną) – porozumienia oparte na kompromisie. Jedyną skuteczną drogą zwalczenia tradycyjnej prawicy nie jest zatem obrona dyktatury biurokratycznej, ale konsekwentne jej zwalczanie i demaskowanie z lewicowych pozycji”.

Innymi słowy Kuroń i Modzelewski narzekali, że władza PZPR jest tak kompromitująca dla ideałów lewicy, że pcha ludzi w objęcia prawicy i Kościoła – co jest niewybaczalnym błędem.

I jeszcze jeden drobiazg, którego nie sposób zauważyć w książce Friszkego. Nic nie dowiadujemy się o sporym wpływie na to środowisko prac włoskiego komunisty Antonia Gramsciego. A przecież teza, że awangardą rewolucji jest inteligencja, która musi uświadomić robotników, doskonale pasowała do kręgów Jacka i Karola. Zresztą ktoś, kto wpatrzy się dokładnie w zamieszczone w książce zdjęcie z 1964 r., zobaczy na nim Grażynę Kuroń pokazującą z dumą polskie wydanie dzieł Gramsciego niczym bojowy totem.

Friszke ma rację, kiedy broni listu do partii i wskazuje, że jego marksistowski język dziś brzmiący groteskowo był kluczową bronią do odebrania partii jej ideologicznej prawowitości. W trakcie procesu oskarżeni sypali cytatami klasyków marksizmu, a prokuratorzy wywijali jedynie kodeksem karnym. Ale też Friszke zamienia się w gniewnego trybuna swojego środowiska, gdy odmawia dyskusji z tymi historykami, którzy wyrażają swoje wątpliwości, czy list można dekretować jako początek walki o wolność Polski.

Komandosi i pewien konflikt między światem pojęć duetu Kuroń –Modzelewski a młodszą o dziesięć lat generacją Adama Michnika – to bardzo ciekawy i cenny fragment „Anatomii buntu”. Michnik szybciej niż koledzy rozumiał bankructwo marksistowskiego języka i jego wyobcowanie. Dostrzegł też szybciej niż inni, że rewolucjoniści wywodzący się z partyjnych apartamentowców nie zagrożą nigdy partii bez jakiegoś otwarcia na środowiska katolickie.

Ale to nie znaczy, że Friszke opowie nam o tym, jakie znaczenie miały obchody milenijne w Polsce i jak burzliwą formę zamieszek ulicznych przyjęły uroczystości warszawskie w czerwcu 1966 roku. Nie zainteresował go też casus Antoniego Zambrowskiego, który w milenijnych zajściach brał aktywny udział i od połowy lat 60. powoli kierował się ku katolicyzmowi. Czy przykład walterowca, który powoli zamieniał się w silnie wierzącego człowieka, nie pasuje do lewicowej opowieści?

Jedna z niewielu pysznych opowieści zawartych w książce dotyczy sytuacji z 1967 roku. Kuroń wychodzi z więzienia i wybiera się z żoną Grażyną pociągiem do Zakopanego. Gdy tak jak za walterowskich czasów chce śpiewać rewolucyjne pieśni na głos, żona delikatnie wyśmiewa ten pomysł. Nagle Kuroń odkrywa, jak bardzo zmienił się świat w czasie dwóch lat, gdy przebywał za kratkami.

W miarę uczciwy jest opis środowiska komandosów. W dość ograniczony sposób, ale jednak, autor porusza tematy, które to środowisko traktowało zawsze jako tabu. Opisuje skomplikowane relacje wiążące dużą część komandosów z ich żydowską tożsamością oraz skutki faktu, że wielu z nich wywodziło się z kręgów kierowniczych elit PRL. Choć są limity tej odwagi – Friszke o zaangażowaniu się rodziców w aparat bezpieki mówi mało lub definiuje ten czynnik jedynie jako pałkę moczarowskiej propagandy. A przecież wtedy w latach 60. ludzie pamiętali bardzo dobrze, z czym wiązały się pewne nazwiska i jak nerwowo na nie reagowano.

Osobny temat to marcowe procesy. Tu już jesteśmy świadkami bardzo ostrej kontrowersji między Andrzejem Friszkem a Antonim Macierewiczem, który uważa się za skrzywdzonego pewnymi sformułowaniami z książki. Friszke opisuje wypadki sypania zarówno wśród tych postaci, które do dziś znajdują się w środowisku Adama Michnika (to np. przypadek Ireny Gross), ale jak się zdaje jednak, częściej surowo osądza osoby dziś od tego środowiska dalekie, takie jak np. Jadwiga Staniszkis. To temat na osobną publikację i myślę, że sprawa będzie tematem osobnych artykułów.

Faktem pozostaje, że autor, we wstępie wcielając się w gniewnego polemistę z takimi historykami jak Piotr Gontarczyk, jawi się bardziej jako trybun pewnej grupy niż historyk bardzo dbający o status osoby nieuwikłanej w spory polityczne. A rozliczać Friszkego można i należy, bo w czasie sporów o książki dotyczące Lecha Wałęsy sam surowo oskarżał ich autorów o polityczne zacietrzewienie.

[srodtytul]Jednostka wszystkim, masy niczym[/srodtytul]

Choć Friszke napisał coś w rodzaju biografii autoryzowanej, nie to jest dla mnie problemem. Bardziej niepokoi mnie nowa tendencja do pisania o dziejach PRL, która programowo zrywa z dotychczasową periodyzacją okresu powojennego.

Czytamy oto: „Obraz antykomunistycznej opozycji został zdominowany przez wielkie, masowe wystąpienia: poznański Czerwiec, warszawski Marzec i »Solidarność«. (...) Od lat buduje się obraz narodowego oporu. To obraz wygodny i chwalebny, ale czy prawdziwy? Nie ma w nim miejsca dla bohaterów. Nie mieszczą się w nim ludzie, którzy komunistycznej władzy stawiali opór w samotności, otoczeni murem niezrozumienia, a nierzadko wrogości”.

Rozumiem, że autor upomina się o tych ludzi, którzy do walki o wolność szli, pokonując ideową ewolucję od marksizmu do demokratyzmu. Rozumiem, że obawia się tego, jak łatwo niekiedy dyskredytuje się wysiłek takich ludzi, twierdząc, że byli komunistami i nimi pozostali. Ale we wstępie książki pojawia się nowa, niepokojąca nuta. Sugestia, że marksiści byli także i w czasach PRL swoistymi strażnikami wyczulenia na ksenofobię i nietolerancję w katolickim społeczeństwie.

Friszke pisze: „Odrzucam częsty dziś schemat o podziale PRL na trwający w oporze katolicki naród i narzuconą komunistyczną władzę. (...) Rozdział między władzą a społeczeństwem był faktem, ale był rozmyty. (...) Katolicyzm był więc może najważniejszym czynnikiem uniemożliwiającym pełną dominację władzy nad społeczeństwem. Niemniej ani Kościół, ani środowiska katolickie nie wypracowały mechanizmów wpływania na władzę w taki sposób, aby prowokować ewolucję systemu i poszerzać wolność polityczną obywateli. (...) Tradycyjny katolicyzm niekoniecznie był synonimem wolności i aspiracji demokratycznych, a w przeszłości bywał wsparciem dla nacjonalizmu, skrajnego konserwatyzmu, nieufności wobec współczesnej kultury”.

Jeśli pracę Friszkego można uznać za zachętę do akcentowania dziejów PRL poprzez jednostki, to w tej optyce lewicowcy będą widzieć dalej i mądrzej niż tłumy, które odreagowywały swoje antykomunistyczne emocje w buntach, mniej lub bardziej słuchając się oświeconych elit.

Moje obawy wzbudziło też wystąpienie Seweryna Blumsztajna na promocji książki w „Gazecie Wyborczej” 15 marca br. Składając prof. Friszkemu hołd za napisanie książki, wskazał: „Sytuacja, w której od ’56 do ’80 roku na czele rewolty stoją ludzie lewicy, jest odrzucana przez obecną politykę historyczną. Prawicowi politycy nie wiedzą, jak ugryźć to, że rewolucję robili ci lewicowcy, a nie np. porządni ludzie z AK. Książka Andrzeja Friszkego zajmuje ten teren badań”.

Czy Blumsztajn ma rację? Czasami na czele rewolt od roku 1956 do roku 1980 stali ludzie lewicy, czasami nie. W październiku 1956 owszem, ale wcześniej w czerwcu 1956 r. w Poznaniu tak nie było. Klub Krzywego Koła zakładali ludzie lewicy, ale i ludzie z AK, jak Jan Józef Lipski i Jan Olszewski.

Rewolta Grudnia 1970 w ogóle nie miała nic wspólnego z żadnymi marksistami, ale ze stoczniowcami, którzy palili Komitet KW. KOR zakładał zarówno Antoni Macierewicz, jak i Adam Michnik.

To wszystko pokazuje, że pomysły na wyrywanie sobie historii oporu społecznego są niezwykle niebezpieczne i prowadzić będą do ostrych konfliktów. To paradoks, że tacy ludzie jak Kuroń czy Modzelewski jeszcze 20 lat temu raczej podkreślali swoją ewolucję od komunizmu do ruchu społecznego, jakim była „Solidarność”. Czy teraz doczekamy się odwrotnego procesu, kiedy to „Solidarność” stanie się czymś wstydliwym, a lewicowe korzenie prawdziwym powodem do dumy?

Profesor Andrzej Friszke jak mało kto pasował do roli oficjalnego dziejopisa środowiska Jacka Kuronia i komandosów. Na spotkaniu promocyjnym w „Gazecie Wyborczej” sam Adam Michnik nadał jego książce „Anatomia buntu – Kuroń, Modzelewski i komandosi” swoją sankcję, ogłaszając, że jest „jak najpiękniejsza wiązanka kwiatów położona na grobie Jacka”.

Autor wykonał benedyktyńską pracę, przedzierając się przez wszystkie dokumenty dotyczące marksistowskich kontestatorów z lat 60. i ich późniejszych procesów. Początkowo Friszke miał ponoć napisać biografię Jacka Kuronia. Potem z wydawnictwa dochodziły słuchy, że autor postanowił stworzyć biografię duetu Jacek Kuroń – Karol Modzelewski. Teraz, kiedy książka trafia na półki księgarskie, okazuje się, że dzieło ma trzeciego zbiorowego bohatera – środowisko „komandosów”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS