Sześć spotkań z Lechem Kaczyńskim

Publikacja: 16.04.2010 20:10

Gdy pierwszy raz widzę obu braci razem, wskutek oczywistego impulsu robię im zdjęcie. Jarek gniewnie

Gdy pierwszy raz widzę obu braci razem, wskutek oczywistego impulsu robię im zdjęcie. Jarek gniewnie prycha. Tym razem to Leszek uspokaja brata: – Spokojnie, on jest od nas. Potem Jarek reaguje już mniej nerwowo (w tle Krzysztof Wyszkowski). Stocznia Gdańska, maj 1988 r.

Foto: Fotorzepa, Piotr Semka sem Piotr Semka

[srodtytul]Ile macie papieru?[/srodtytul]

Jest maj 1988 roku. Od dwóch dni trwa strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Maciej Łopiński, mój szef z biuletynu gdańskiego regionu „Solidarności”, każe nam wejść na teren stoczni i pomóc stworzyć pismo strajkowe. Redakcją staje się część kuchni słynnej stoczniowej stołówki. To Sanctum Sanctorum stoczniowej republiki. Dbamy, by mogli tu wejść tylko wyłącznie nasi ludzie. Przed drzwiami stoją zaufani stoczniowcy i odsyłają z kwitkiem ciekawskich.

Nagle w drzwiach pojawia się nowa twarz i czuję, że zaraz wrzasnę na ochronę, że znowu wpuścili kogoś z zewnątrz. – Na ile dni macie papieru? – pyta bez ceregieli młody wąsacz w zielonej kurtce z palącym się papierosem w dłoni.

– To Leszek Kaczyński, kieruje wszystkim – subtelny, ale ściszony głos Maćka Łopińskiego uprzedza moje pytania. Mimo wszystko odpowiadam na fachowe pytania niechętnie. Rozdrażniony, bezceremonialnym stylem faceta, którego nazwisko znane z oświadczeń TKK „Solidarności” łączę teraz z niewysoką postacią z dość zabawnym wąsikiem.

W kolejnych dniach strajku zauważamy, jak ważne miejsce u boku Lecha Wałęsy zajmuje człowiek wyglądający w stoczni troszeczkę jak młody inżynier lub inteligent z miasta.

Doradcy Wałęsy – cały wachlarz nazwisk, o których z nabożeństwem słuchamy w zagranicznych stacjach – w stoczni debatują najchętniej na świeżym powietrzu. To ma zabezpieczać przed podsłuchami. Wszystko to wygląda dosyć groteskowo, gdy Wałęsa w towarzystwie Lecha Kaczyńskiego, Aleksandra Halla czy Tadeusza Mazowieckiego siedzą na stercie betonowych słupów czy też wokół szpul z izolacyjnym kablem.

Jak wszyscy polityczni laicy – muszę dopiero odkryć, że Kaczyńskich jest dwóch. Ten drugi to Jarosław, który dopiero przyjechał z Warszawy. W porównaniu z Lechem Jarosław jest jakiś mniej stylowy – nosi lekko znoszone marynarki i koszule w kratę. Gdy pierwszy raz widzę obu braci razem wskutek oczywistego impulsu robię im zdjęcie. Jarek gniewnie prycha. Tym razem to Leszek uspokaja brata: – Spokojnie, on jest od nas. Potem Jarek reaguje już mniej nerwowo.

Jacek Kurski, mój towarzysz z podziemnej pracy, jak zwykle jest bardziej bezczelny ode mnie i natychmiast zaczyna wyciągać Leszka i Jarka na analizowanie sytuacji w oblężonej przez ZOMO stoczni. Jacek ma „przody”, bo Leszek doskonale zna jego mamę Annę Kurską, która przed 13 grudnia była w Zarządzie Gdańskiego Regionu „Solidarności”.

Po latach Jacek powie, że jedna rozmowa z Kaczyńskimi dawała mu więcej wiedzy o polityce niż długie wykłady z politologii. Coś w tym było. Ale to pewnie urok dyskusji z braćmi w trakcie spacerów po stoczniowych alejach. Wspominam to troszeczkę jak dziwny film. Zasypywaliśmy ich pytaniami o taktykę związku, a w scenerii mijaliśmy zamarłe puste hale i dźwigi, wyglądające w nocy jak fantastyczne dekoracje filmowe. Leszek ćmił jak lokomotywa, choć z zabawnym, wyniosłym gestem podnosił papierosa do ust. Bardziej majestatycznie palił od niego chyba tylko sam Tadeusz Mazowiecki. Za plecami Leszka śmieliśmy się, że od końcówki jednego papierosa zapala drugiego, zupełnie jak nasz ówczesny idol argentyński trener Cesar Louis Menotti.

Czy Leszka i potem Jarka irytowały nasze pytania? Może nie do końca, bo udawało się nam wyciągać ich na dłuższe dysputy. Obaj bracia tłumaczyli nam cierpliwie, jak głęboko PZPR zabrnęła w ślepy zaułek. Brzmiało to nieco surrealistycznie, bo po drugiej stronie stoczniowego płotu słyszeliśmy dowcipkujące patrole ZOMO. Już wtedy wyczuwaliśmy między braćmi różny styl. Leszek był jakoś po sopocku elegancki, wyluzowany. Ta jego zielona kurtka „US Army” była już wtedy troszeczkę demodé, ale wciąż jeszcze nadawała mu nieco młodzieżowy wygląd. Co rusz na jego ustach wykwitał ironiczny uśmieszek, gdy snuliśmy kogucikowate teorie, że trzeba postawić wszystko na jedną kartę, że „Krajówka” musi wydać apel o strajk generalny, a ludzie koniec końców znów się ruszą. Leszek pamiętał dobrze mizerny poziom oporu zakładów po 13 grudnia 1981 r. i porażki apeli podziemia „Solidarności” z lat 1982 – 1983. Ale dość łagodnie studził nasze zapały. Jarek miał najwyraźniej mniej cierpliwości do „młodych”.

– Skąd ty wziąłeś tych wariatów – pytał brata, a ten bronił się: „To nie ja, to Maciek Łopiński ich wypatrzył w jakimś liceum, gdzie robili własną gazetkę”.

Ponownie spotkaliśmy się w Stoczni Gdańskiej na strajku w sierpniu 1988 roku. Wtedy jeszcze mocniej było widać, jak kluczową pozycję Leszek zajmuje u boku Wałęsy. W najważniejszą noc z 31 sierpnia na 1 września Wałęsa wrócił z Warszawy po rozmowach z Kiszczakiem. Ogłosił – albo kończycie strajk i razem podejmujemy negocjacje Okrągłego Stołu, albo strajkujcie, ile chcecie, a ja strajk opuszczam. Razem z Jackiem stoimy przed zamkniętą salą, gdzie debatuje czołówka strajku. Bogdan Borusewicz ostrzega, że władza wystrychnie jeszcze „Solidarność” na dudka. Lech Kaczyński dla odmiany broni linii Wałęsy zębami i pazurami. My, młodzi z redakcji gdańskiej „Regionówki” nie wierzyliśmy w dobre intencje szefa MSW. Gdy skończyła się narada i wiadomo już było, że następnego dnia opuścimy stocznię – spróbowaliśmy jakoś dać do zrozumienia naszemu nowemu mentorowi, że nas rozczarował.

– Puknijcie się w głowę, mało kto w Polsce podjął strajk. Pójdźcie na świeże powietrze, to może trochę otrzeźwiejecie – rzucił w odpowiedzi zmęczony i rozdrażniony Leszek.

Już podążał za Wałęsą na jakąś kolejną i jeszcze bardziej wąską naradę.

Tym razem nie było mowy o ironicznym uśmiechu. Leszek sam w sobie zagłuszał jakieś wątpliwości. Nasi stoczniowi drukarze – chłopy jak dęby – płakali przed bramą z bezsilnej złości. Strajk był skończony.

[srodtytul]Po prostu – nie wolno[/srodtytul]

W grudniu 1991 roku razem z Jackiem Kurskim uważamy się już za dziennikarskie wygi. Razem prowadzimy w TVP reporterski program „Refleks”. Polityka przyciągnęła nas do Warszawy, ale tu regularnie spotykamy Leszka w gmachu na Wiejskiej. Wpierw był senatorem OKP, a od października 1991 roku posłem Porozumienia Obywatelskiego Centrum, a jednocześnie człowiekiem, który z nominacji Wałęsy kierował jako pierwszy szef Biurem Bezpieczeństwa Narodowego. Między braćmi a prezydentem Wałęsą panowały wtedy ciche dni, ale jeszcze nie jawna konfrontacja. W grudniu 1991 r. ukazuje się wpierw książka Zbigniewa Bujaka „Przepraszam za »Solidarność«”, a rychło potem wszyscy dowiadują się o wystawieniu na sprzedaż przez Bujaka legitymacji grupy oporu „Solidarność”, bodaj z Kalisza. Na domiar złego legitymacja znalazła się na aukcji organizowanej przez żonę generała Kiszczaka.

Symbol upokorzono podwójnie. Po pierwsze wystawiono go w ogóle na sprzedaż. A po wtóre sprzedano go za grosze. Zaczynamy kręcić zdjęcia do kolejnego odcinka „Refleksu” na ten temat. Najbardziej zapamiętano z niego epizod wsiadania Adama Michnika do limuzyny Jerzego Urbana. Ale istotą programu było rozpaczliwie poszukiwanie przez nas na korytarzach sejmowych kogoś, kto zareagowałby na takie solidarnościowe świętokradztwo. Szybko odkryliśmy, że wszyscy raczej dziwią się, że to my się dziwimy. Tylko Ryszard Bugaj i Lech Kaczyński zgadzają się w tej sprawie wystąpić przed kamerą. Pamiętam do dziś nagrane słowa Kaczyńskiego: – Takich rzeczy robić nie wolno. – Nawet jeśli pieniądze z aukcji miały iść na cele charytatywne? – dopytujemy się. Leszek podkreśla raz jeszcze: – Nawet jeśli tak było, to takich rzeczy robić nie wolno.

Potem na montażu długo cofałem taśmę i wysłuchiwałem na nowo nagrane zdanie. Dlaczego zabrzmiało tak przejmująco? Czy chodziło o samo określenie – tego robić nie wolno? Owszem, wtedy w 1991 roku nagle przestano używać takich słów. Sugerowały, że istnieje jakiś ważniejszy od nas ład, którego nie wolno naruszać, chyba że za cenę własnej godności.

Ale rzecz nie była chyba w samym określeniu. Jeśli coś uderzyło mnie w wypowiedzi Kaczyńskiego, to tembr jego głosu i skupienie się na moment całej osoby. Mający coś dziecięcego w twarzy Lech Kaczyński - wypowiadając te słowa spoważniał, leciutko się wyprostował, stwardniał. Jakby rzucał światu wyzwanie. Błyszczały mu oczy, jakby w pojedynkę czuł się obrońcą honoru dawnej dziesięciomilionowej „Solidarności”, której prominenci machali teraz pobłażliwie ręką na zachowanie Bujaka.

Tak mógł kiedyś wyglądać chłopiec z Żoliborza, zaciskający pięści ze łzami w oczach, gdy ktoś przy nim wyśmiewał powstanie, w którym walczył jego ojciec.

[srodtytul]Wy nic nie rozumiecie![/srodtytul]

To było 24 maja 1995 roku, gdy po trzech latach prezesury w NIK Lech Kaczyński został wskutek decyzji postkomunistów przedwcześnie odwołany z funkcji w głosowaniu sejmowym. Pracowałem wtedy w TVP na placu Powstańców, przygotowując codzienne rozmowy „Pulsu dnia”. Akurat tego dnia prowadził mój kolega Jacek Łęski, wówczas u szczytu swojej kariery dziennikarza śledczego. Kaczyński przybył do studia wyraźnie przemęczony i rozdrażniony. Chciał opowiedzieć o tym, jak poznał mechanizmy oszukiwania państwa. Jak daleko posunęła się patologia i jaka była konstrukcja wielu afer – paliwowych, uwłaszczeniowych. Jacek nie dawał narzucić sobie logiki rozmowy i pytał o szczegóły. Dziś już rozumiem, że wiele spraw można było tylko omówić, gdyż nie sposób było ich udowodnić w sądzie. Także i prokuratura wtedy miała opinię instytucji bardzo wyczulonej na życzenia ekipy SLD. Ale my w „Pulsie dnia” nie mieliśmy dla opozycji taryfy ulgowej. Skoro traktowaliśmy ludzi z ekipy Oleksego w sposób bardzo obcesowy, trzymaliśmy się zasady, by równie wymagająco wypytywać przedstawicieli prawicy. Dla Lecha Kaczyńskiego było to nieprzyjemne zaskoczenie. Po całym dniu, gdy musiał wysłuchiwać ataków w Sejmie, zakładał, że w telewizji Walendziaka będzie mógł wreszcie opowiedzieć swoją historię o trzech latach w NIK.

Czuliśmy jego rosnące rozdrażnienie, ale nas to tylko nakręcało. Rozmowa nie wyszła dobrze i wychodząc ze studia Kaczyński wybuchnął: – Już teraz wiem, po której stronie stoicie!

Stała obsługa z Woronicza, która patrzyła na nas jak na prawicowych hunwejbinów, ze zdumieniem obserwowała ten wybuch. Nie wyczuliśmy na czas sytuacji Kaczyńskiego, a on wybuchnął niesprawiedliwym oskarżeniem.

Prezydenta bolały krytyki od osób, które znał i które pozytywnie pamiętał z przeszłości. Często powtarzał, że do porażki idei IV RP najbardziej dołożyli się swoimi krytykami utożsamiani z nią publicyści.

Ponad dekadę potem, w grudniu 2007 r. w Pałacu Prezydenckim natknąłem się na prezydenta wzburzonego moimi dywagacjami na łamach „Rzeczpospolitej”, czy po przegranych wyborach jego brat Jarosław nie powinien przejść na funkcję prezesa honorowego PiS. Padły mocne słowa, a ja odpłaciłem się radą, żeby podwładni prezydenta nie zapraszali do pałacu kogoś, kto prezydentowi działa na nerwy. Następnego dnia rano prezydent zadzwonił z przeprosinami. A ja przepraszałem za wyzywający uśmiech, z którym przyjąłem ostre słowa prezydenta w obronie swojego brata. Przypomniała mi się stara prawda powtarzana przez ludzi, którzy zetknęli się z braćmi Kaczyńskimi. Swoje krzywdy prezydent zawsze wybacza, a krzywdy uczynione bratu bolą go do żywego.

Czekałem potem na okazje, by cierpliwie wytłumaczyć prezydentowi, że wypełnialiśmy tylko swój publicystyczny obowiązek. Że nie wolno nam współbrzmieć z politykami – nawet tymi o najlepszych intencjach. Jak wiele innych spraw przeciętych katastrofą w Smoleńsku – do tej rozmowy już nigdy nie dojdzie.

[srodtytul]Sobota, 2 kwietnia 2005 r.[/srodtytul]

Od paru dni Polska modli się za zdrowie gasnącego Jana Pawła II. W południe w redakcji „Warto rozmawiać” z Jankiem Pospieszalskim i Pawłem Nowackim oraz całym zespołem rozpoczynamy rutynowe kolegium na temat przyszłotygodniowego programu. Ale dyskusja się nie klei. Wszyscy tylko mówią o przygnębieniu Polaków, którzy obawiają się najgorszego – śmierci papieża. W pewnym momencie Janek Pospieszalski zaczyna opowiadać, jak na błoniach warszawskiej dzielnicy Koło – dość daleko od centrum – szykowany jest ołtarz do mszy polowej z okazji Niedzieli Miłosierdzia Bożego. Pomysł fajny, ale w tym samym czasie od połowy tygodnia Polacy zbierają się i modlą się wokół kościoła św. Anny na Starówce, organizując czuwanie w intencji Ojca Świętego. Po Krakowskim Przedmieściu kręcą się jak błędni ludzie przeżywający niepokój o życie naszego papieża.

Od słowa do słowa zaczynamy zadawać sobie pytanie, dlaczego by jutro, w niedzielę nie powtórzyć mszy w miejscu słynnego nabożeństwa z czerwca 1989 roku. Nie mija chwila, i Janek, który zna wszystkich najważniejszych proboszczów w Warszawie, dzwoni na Koło do księdza prałata Jana Sikorskiego z naszym wspólnym pomysłem, by mszę przenieść na plac Piłsudskiego. Zaskoczony ksiądz Sikorski akceptuje nasz pomysł, ale odpowiada, że bez pomocy miasta o tak gigantycznej mszy nie ma co myśleć. Muszą być barierki, służby ratunkowe czy sanitariaty.

Teraz to Janek wpycha mi w rękę komórkę i mówi: Znasz Kaczora, to do niego dzwoń. Parę telefonów do wspólnych znajomych, i już zdobywam numer tajnej komórki prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Dodzwaniam się i z marszu w krótkich żołnierskich słowach mówię: – Od połowy tygodnia cała Warszawa modli się za zdrowie papieża. Jutro jest niedziela, więc zróbmy może mszę w tym samym miejscu, gdzie Jan Paweł II wymodlił nam pomoc Ducha Świętego.

Lech szybko się decyduje: – Przekonałeś mnie, wchodzimy w to. Zwołam w ratuszu za półtorej godziny operatywkę szefów służb miejskich, ale pod jednym warunkiem. Wy teraz załatwicie pełną zgodę kurii warszawskiej. Wydzwaniając na dwie komórki naraz rozpoczynamy z Jankiem delikatne negocjacje. Jak żartuje Janek, musimy „lewarować”. Kurii opowiadamy, że urząd miejski wie już o wszystkim i jest gotowy do zorganizowania mszy, a urzędnikom miejskim wmawiamy, że kuria wszystko to firmuje i na wszystko się zgadza.

Jednocześnie ksiądz Sikorski dzięki swojemu prestiżowi duszpasterza opozycji spokojnie oswaja Pałac na Miodowej z naszym szaleńczym pomysłem. Wiemy już, że prymasa nie ma w Warszawie, bo pojechał odwiedzić argentyńską Polonię, ale na miejscu jest biskup Piotr Jarecki, który natychmiast podchwytuje całą akcję. Już trochę spokojniejsi jedziemy do urzędu miasta na Podwale, gdzie jeszcze raz spokojnie tłumaczymy Lechowi Kaczyńskiemu, że do jutra w południe jest szansa zorganizować mszę dla dziesiątek tysięcy ludzi.

– No macie rację. Też czułem, że ludzie czekają na jakąś okazję, żeby być razem – mruczy Kaczyński. Jak zwykle udaje nieco szorstki styl, ale widzimy, że inicjatywa przypadła mu do gustu. Janek wydzwania po wszystkich kościelnych scholach z całej Warszawy, aby na jutro stworzyć jeden wielki chór, który pomoże nam modlić się o zdrowie papieża.

Przywozimy też informator o kurii warszawskiej i Lech Kaczyński każe kilkunastu swoim urzędnikom wydzwaniać do parafii z listy i prosić, aby powiadomić o jutrzejszym nabożeństwie na pl. Piłsudskiego na wieczornych i porannych mszach. Jak na złość psuje się ksero i aby wszystko działo się szybciej, drzemy książeczkę na kawałki po pięć stron i wręczamy kolejnym ochotnikom do telefonowania.

Późnym wieczorem wraz z księdzem Janem Sikorskim jedziemy jego rozklekotanym maluchem do studia TVN, aby ogłosić o mszy. Po drodze wypada straszna godzina 21.37. Zatrzymujemy malucha na poboczu i ksiądz Sikorski odmawia „Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie”. Gdy niedługo potem raz jeszcze dzwonimy w jakiejś sprawie do Lecha Kaczyńskiego, jego asystent oświadcza, że prezydent nie przyjmuje żadnych telefonów. Nic dziwnego. W chwili śmierci papieża każdy chce być choć chwilę sam.

Ale wszystko działało jak w zegarku. Przez całą noc służby miejskie szykują sektory i obsługę mszy. Punktualnie o 15. biskup Jarecki rozpoczyna mszę, na którą przybywa 100 – 150 tysięcy warszawiaków. Po mszy zabiera głos Lech Kaczyński i deklaruje, że na placu Piłsudskiego powstaje pomnik w miejscu ołtarza z 1979 r. Ale aby uniknąć posądzenia o to, że chce wykorzystać śmierć papieską – już po mszy zastrzega dziennikarzom: – Ten pomysł zgłaszali moi współpracownicy, ale to nie będzie moja inicjatywa. Nie chcę, żeby traktowano to jako moją promocję w ramach kampanii wyborczej. Z inicjatywą budowy pomnika wystąpi zapewne ktoś od proboszcza parafii św. Józefa Oblubieńca na Kole. Ale jako prezydent zrobię wszystko, aby pomnik Jana Pawła II stanął jak najszybciej.

Następnego dnia po mszy Lecha Kaczyńskiego zachwyciło nastrojowe zdjęcie w jednej z gazet pokazujące 16-latka, gimnazjalistę płaczącego w modlitwie na pustym placu Piłsudskiego przed niedzielną mszą. Poruszony prezydent polecił wydziałowi oświaty ratusza spróbować odnaleźć chłopca. Szukano wydzwaniając do szkół z pytaniem, czy ktoś z dyrektorów rozpoznaje postać ze zdjęcia. Gdy chłopca odnaleziono – Kaczyński zaprosił go wraz z matka do samolotu, jaki miasto wyczarterowało dla delegacji Warszawy na pogrzeb papieski w Rzymie.

[srodtytul]Trójmiejska arkadia[/srodtytul]

A wywiady? Co z wywiadami? W ciągu ostatnich 20 lat przeprowadziłem ich nieco z Lechem Kaczyńskim. A najbardziej w pamięci utkwił mi ten z 25 czerwca 2008 roku. Formalnie pretekstem do rozmowy dla „Rz” była 30. rocznica założenia Wolnych Związków Zawodowych. Wraz z redakcyjną koleżanką Kamilą Baranowską przyjęliśmy, że będzie to tylko pretekst do szerszej rozmowy o fenomenie „Solidarności”. A jednak WZZ zdominował większość naszego wywiadu.

„– WZZ to było coś takiego, jak kostka trotylu – wyglądem podobna do kostki mydła. To bardzo silny materiał wybuchowy, choć nie najsilniejszy. Taką kostkę trotylu można podpalać i nic złego się nie stanie. Żeby trotyl wybuchł, trzeba włożyć zapalnik. Tym zapalnikiem były dla „»Solidarności« właśnie Wolne Związki Zawodowe. Siła zapalnika w porównaniu z siłą kostki trotylu jest minimalna. Ale to zapalnik wywołuje iskrę, czyli miniwybuch, który powoduje o wiele silniejszą eksplozję ładunku wybuchowego”.

Widać było, jak w rozmowie prezydent rozmarzył się wspominając siebie jako 29-letniego asystenta Uniwersytetu Gdańskiego, który z opozycyjną misją trafia na zebrania WZZ w ubogich mieszkaniach robotniczych dzielnic Gdańska. Gdy mówił o latach 70., znów błyszczały mu oczy. Widać było w rozmowach, jak powraca do problemu starych robotników. Tych, którzy po 1989 roku nie „załapali się” do polityki, bo byli za mało obrotni lub mieli zbyt wiele skrupułów. Widać było, że Kaczyński śledzi losy swoich współpracowników sprzed 1989 roku i boli go że tak nagle zniknęli z życia politycznego, by teraz zmagać się z biedą:

– Bardzo chętnie za pomocą jednej ustawy przyznałbym tym ludziom godziwe emerytury, ale to nie jest takie proste. Dziś poprawność liberalna nakazuje oszczędzać na emeryturach. Bo dziś trzeba pieniędzy. Trzeba powiedzieć, że ktoś zapłaci za to 1 proc. podatku więcej. Podtrzymywanie pewnych tradycji kosztuje, ale tę cenę trzeba zapłacić.

Jeszcze bardziej bolała go zwykła niepamięć. Opowiadał jak w roku 1995, kiedy wrócił z polityki do pracy na Uniwersytecie Gdańskim, nikt z jego studentów nie wiedział, co oznacza skrót TKK. Jeszcze w latach 80. Tymczasowa Rada Koordynacyjna „Solidarność” była dla wielu milionów Polaków jedyną nadzieją. A jednak po kilku latach nikt o tym nie pamiętał.

I właśnie dlatego prezydent tyle wysiłku wkładał, aby ocalić pamięć o solidarnościowym podziemiu od zapomnienia. I dlatego z takim uporem jego urzędnicy poszukiwali ludzi z podziemia, których często Lech Kaczyński znał z imienia czy pseudonimu, a o których sam najlepiej wiedział, jak bardzo się narażali. Pamiętał, jak bardzo bezpieka była brutalna właśnie wobec robotników. Ludzi, których nie posądzano, że mają przyjaciół, którzy wyślą ich nazwiska i opisy pobicia do radia Wolna Europa.

Jedną z takich uroczystości wręczania orderów widziałem sam 28 września 2009 roku z okazji 30-lecia Ruchu Młodej Polski w gdańskim Dworze Artusa. Większość tego środowiska odnalazła się w ostatnich latach w Platformie. A jednak prezydent znalazł czas, by przyjechać z Warszawy, aby osobiście wręczyć ordery młodopolakom. Nawet Aleksander Hall „chwycił bluesa” i uśmiecha się młodzieńczo w klimacie pojednania erempowców. Ostatni chyba raz widziałem prezydenta tak ożywionego, tak szczęśliwego, że znowu jest razem z kolegami z opozycyjnego Gdańska lat 80. i 90. Spotkanie z odznaczonymi i poczęstunek w piwnicach Dworu Artusa trwał do wieczoru. Dlaczego prezydent był tak rozpromieniony? Myślę, że chłonął coś, co można nazwać cofnięciem się czasu, oderwaniem się od banalnych wojenek PiS z PO. Był myślami znów w swoich najszczęśliwszych latach. Nie wiedział, że ma przed sobą już tylko siedem miesięcy życia.

[srodtytul]Ile macie papieru?[/srodtytul]

Jest maj 1988 roku. Od dwóch dni trwa strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Maciej Łopiński, mój szef z biuletynu gdańskiego regionu „Solidarności”, każe nam wejść na teren stoczni i pomóc stworzyć pismo strajkowe. Redakcją staje się część kuchni słynnej stoczniowej stołówki. To Sanctum Sanctorum stoczniowej republiki. Dbamy, by mogli tu wejść tylko wyłącznie nasi ludzie. Przed drzwiami stoją zaufani stoczniowcy i odsyłają z kwitkiem ciekawskich.

Pozostało jeszcze 98% artykułu
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Plus Minus
„Rys”: Słowa, które mają swój ciężar
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10