Jednocześnie ksiądz Sikorski dzięki swojemu prestiżowi duszpasterza opozycji spokojnie oswaja Pałac na Miodowej z naszym szaleńczym pomysłem. Wiemy już, że prymasa nie ma w Warszawie, bo pojechał odwiedzić argentyńską Polonię, ale na miejscu jest biskup Piotr Jarecki, który natychmiast podchwytuje całą akcję. Już trochę spokojniejsi jedziemy do urzędu miasta na Podwale, gdzie jeszcze raz spokojnie tłumaczymy Lechowi Kaczyńskiemu, że do jutra w południe jest szansa zorganizować mszę dla dziesiątek tysięcy ludzi.
– No macie rację. Też czułem, że ludzie czekają na jakąś okazję, żeby być razem – mruczy Kaczyński. Jak zwykle udaje nieco szorstki styl, ale widzimy, że inicjatywa przypadła mu do gustu. Janek wydzwania po wszystkich kościelnych scholach z całej Warszawy, aby na jutro stworzyć jeden wielki chór, który pomoże nam modlić się o zdrowie papieża.
Przywozimy też informator o kurii warszawskiej i Lech Kaczyński każe kilkunastu swoim urzędnikom wydzwaniać do parafii z listy i prosić, aby powiadomić o jutrzejszym nabożeństwie na pl. Piłsudskiego na wieczornych i porannych mszach. Jak na złość psuje się ksero i aby wszystko działo się szybciej, drzemy książeczkę na kawałki po pięć stron i wręczamy kolejnym ochotnikom do telefonowania.
Późnym wieczorem wraz z księdzem Janem Sikorskim jedziemy jego rozklekotanym maluchem do studia TVN, aby ogłosić o mszy. Po drodze wypada straszna godzina 21.37. Zatrzymujemy malucha na poboczu i ksiądz Sikorski odmawia „Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie”. Gdy niedługo potem raz jeszcze dzwonimy w jakiejś sprawie do Lecha Kaczyńskiego, jego asystent oświadcza, że prezydent nie przyjmuje żadnych telefonów. Nic dziwnego. W chwili śmierci papieża każdy chce być choć chwilę sam.
Ale wszystko działało jak w zegarku. Przez całą noc służby miejskie szykują sektory i obsługę mszy. Punktualnie o 15. biskup Jarecki rozpoczyna mszę, na którą przybywa 100 – 150 tysięcy warszawiaków. Po mszy zabiera głos Lech Kaczyński i deklaruje, że na placu Piłsudskiego powstaje pomnik w miejscu ołtarza z 1979 r. Ale aby uniknąć posądzenia o to, że chce wykorzystać śmierć papieską – już po mszy zastrzega dziennikarzom: – Ten pomysł zgłaszali moi współpracownicy, ale to nie będzie moja inicjatywa. Nie chcę, żeby traktowano to jako moją promocję w ramach kampanii wyborczej. Z inicjatywą budowy pomnika wystąpi zapewne ktoś od proboszcza parafii św. Józefa Oblubieńca na Kole. Ale jako prezydent zrobię wszystko, aby pomnik Jana Pawła II stanął jak najszybciej.
Następnego dnia po mszy Lecha Kaczyńskiego zachwyciło nastrojowe zdjęcie w jednej z gazet pokazujące 16-latka, gimnazjalistę płaczącego w modlitwie na pustym placu Piłsudskiego przed niedzielną mszą. Poruszony prezydent polecił wydziałowi oświaty ratusza spróbować odnaleźć chłopca. Szukano wydzwaniając do szkół z pytaniem, czy ktoś z dyrektorów rozpoznaje postać ze zdjęcia. Gdy chłopca odnaleziono – Kaczyński zaprosił go wraz z matka do samolotu, jaki miasto wyczarterowało dla delegacji Warszawy na pogrzeb papieski w Rzymie.
[srodtytul]Trójmiejska arkadia[/srodtytul]
A wywiady? Co z wywiadami? W ciągu ostatnich 20 lat przeprowadziłem ich nieco z Lechem Kaczyńskim. A najbardziej w pamięci utkwił mi ten z 25 czerwca 2008 roku. Formalnie pretekstem do rozmowy dla „Rz” była 30. rocznica założenia Wolnych Związków Zawodowych. Wraz z redakcyjną koleżanką Kamilą Baranowską przyjęliśmy, że będzie to tylko pretekst do szerszej rozmowy o fenomenie „Solidarności”. A jednak WZZ zdominował większość naszego wywiadu.
„– WZZ to było coś takiego, jak kostka trotylu – wyglądem podobna do kostki mydła. To bardzo silny materiał wybuchowy, choć nie najsilniejszy. Taką kostkę trotylu można podpalać i nic złego się nie stanie. Żeby trotyl wybuchł, trzeba włożyć zapalnik. Tym zapalnikiem były dla „»Solidarności« właśnie Wolne Związki Zawodowe. Siła zapalnika w porównaniu z siłą kostki trotylu jest minimalna. Ale to zapalnik wywołuje iskrę, czyli miniwybuch, który powoduje o wiele silniejszą eksplozję ładunku wybuchowego”.
Widać było, jak w rozmowie prezydent rozmarzył się wspominając siebie jako 29-letniego asystenta Uniwersytetu Gdańskiego, który z opozycyjną misją trafia na zebrania WZZ w ubogich mieszkaniach robotniczych dzielnic Gdańska. Gdy mówił o latach 70., znów błyszczały mu oczy. Widać było w rozmowach, jak powraca do problemu starych robotników. Tych, którzy po 1989 roku nie „załapali się” do polityki, bo byli za mało obrotni lub mieli zbyt wiele skrupułów. Widać było, że Kaczyński śledzi losy swoich współpracowników sprzed 1989 roku i boli go że tak nagle zniknęli z życia politycznego, by teraz zmagać się z biedą:
– Bardzo chętnie za pomocą jednej ustawy przyznałbym tym ludziom godziwe emerytury, ale to nie jest takie proste. Dziś poprawność liberalna nakazuje oszczędzać na emeryturach. Bo dziś trzeba pieniędzy. Trzeba powiedzieć, że ktoś zapłaci za to 1 proc. podatku więcej. Podtrzymywanie pewnych tradycji kosztuje, ale tę cenę trzeba zapłacić.
Jeszcze bardziej bolała go zwykła niepamięć. Opowiadał jak w roku 1995, kiedy wrócił z polityki do pracy na Uniwersytecie Gdańskim, nikt z jego studentów nie wiedział, co oznacza skrót TKK. Jeszcze w latach 80. Tymczasowa Rada Koordynacyjna „Solidarność” była dla wielu milionów Polaków jedyną nadzieją. A jednak po kilku latach nikt o tym nie pamiętał.
I właśnie dlatego prezydent tyle wysiłku wkładał, aby ocalić pamięć o solidarnościowym podziemiu od zapomnienia. I dlatego z takim uporem jego urzędnicy poszukiwali ludzi z podziemia, których często Lech Kaczyński znał z imienia czy pseudonimu, a o których sam najlepiej wiedział, jak bardzo się narażali. Pamiętał, jak bardzo bezpieka była brutalna właśnie wobec robotników. Ludzi, których nie posądzano, że mają przyjaciół, którzy wyślą ich nazwiska i opisy pobicia do radia Wolna Europa.
Jedną z takich uroczystości wręczania orderów widziałem sam 28 września 2009 roku z okazji 30-lecia Ruchu Młodej Polski w gdańskim Dworze Artusa. Większość tego środowiska odnalazła się w ostatnich latach w Platformie. A jednak prezydent znalazł czas, by przyjechać z Warszawy, aby osobiście wręczyć ordery młodopolakom. Nawet Aleksander Hall „chwycił bluesa” i uśmiecha się młodzieńczo w klimacie pojednania erempowców. Ostatni chyba raz widziałem prezydenta tak ożywionego, tak szczęśliwego, że znowu jest razem z kolegami z opozycyjnego Gdańska lat 80. i 90. Spotkanie z odznaczonymi i poczęstunek w piwnicach Dworu Artusa trwał do wieczoru. Dlaczego prezydent był tak rozpromieniony? Myślę, że chłonął coś, co można nazwać cofnięciem się czasu, oderwaniem się od banalnych wojenek PiS z PO. Był myślami znów w swoich najszczęśliwszych latach. Nie wiedział, że ma przed sobą już tylko siedem miesięcy życia.