Widelec Waffen SS

Europa Środkowa jest pojęciem nie geograficznym, lecz duchowym - mówi Martin Pollack w rozmowie z "Rzeczpospolitą".

Aktualizacja: 05.01.2008 08:09 Publikacja: 04.01.2008 19:22

Widelec Waffen SS

Foto: Rzeczpospolita

Każda z pańskich książek podejmuje temat środkowoeuropejski. Pierwsza była historycznym przewodnikiem po Galicji przełomu XIX i XX wieku. Druga opowiadała o narodzinach nazizmu w Austrii. Akcja trzeciej, wyróżnionej Angelusem "Śmierci w bunkrze", toczyła się m.in. na Bałkanach, w Czechosłowacji i Polsce. Czuje się pan bardziej pisarzem austriackim czy środkowoeuropejskim?

Stanowczo środkowoeuropejskim. Rzecz jasna, jestem Austriakiem. Uważam to nawet za powód do dumy. Mam przy tym świadomość, że moi przodkowie ze strony ojca wywodzili się ze Słowenii, z kresów dawnej monarchii habsburskiej, a rodzina matki z Czech. W tej sytuacji jestem także – a przynajmniej staram się być – człowiekiem Europy Środkowej. Ta część świata pozostaje najbliższa mojemu sercu, najbardziej ciekawi mnie w sensie kulturowym i literackim. Austria – przy całym dla niej szacunku – wydaje mi się zbyt ciasna.

Mógłby pan nakreślić granice Europy Środkowej?

Definicji nie podam, bo jej nie znam, i podejrzewam, że ona już nie powstanie. Należałem do ludzi, którzy w latach 70. prowadzili na ten temat ożywione dyskusje. Zapoczątkował je Milan Kundera, potem do debaty włączył się mój bliski przyjaciel Claudio Magris. Jak wędrowny cyrk podróżowaliśmy po Niemczech i Austrii, dając szereg odczytów i szukając sedna problemu. Z perspektywy lat wydaje mi się, że było to zajęcie kompletnie pozbawione znaczenia. W latach 70. prawdopodobnie nie zgodziłbym się z tezą, że Wrocław, gdzie przyznano mi Angelusa – nagrodę Europy Środkowej, – należy do tego rejonu. Wtedy upierałbym się, że wyznacza go trójkąt Wiedeń – Praga – Budapeszt. Plus Triest. A dziś? Dziś myślę, że Europa Środkowa jest pojęciem nie geograficznym, lecz duchowym.

Zatem jak scharakteryzować jej ducha?

Też niełatwe pytanie. Z początku wydawało nam się – Magrisowi i mnie – że to duch szacunku i tolerancji. Ale medal ma dwie strony. Włosi ze Słoweńcami kłócą się o Triest. W Pradze, niekwestionowanej stolicy Europy Środkowej, nie ustają spory na temat, czyim pisarzem jest Kafka: czeskim, niemieckim czy może jednak żydowskim. Przecież to bez sensu! Odpowiadając więc na pańskie pytanie: dla tej ziemi charakterystyczna jest otwartość na inne kultury i religie, ale i zamknięcie, niechęć. Wszystko to współistnieje. O tym są też moje książki. Mamy fantastyczny przykład Czerniowców, skąd pochodził wielki poeta Paul Celan. Tam wszyscy mówili po rumuńsku, ukraińsku i niemiecku. Ale również tam rodziła się nienawiść, ta najgorsza, najciemniejsza, zaściankowa.

Ostrzono noże.

W domowym zaciszu. Sąsiad na sąsiada. Z głębokim przekonaniem, że chwila rozprawy nadejdzie.

Decyzja, by poświęcić tyle lat Europie Środkowej, była powodowana sytuacją rodzinną. Chciał pan odreagować nazistowską przeszłość najbliższych. Czym było dla pana odkrywanie dawnego świata Galicji? Czuł się pan jak literacki archeolog?

Z początku tak. W latach 70. nie mogłem się swobodnie poruszać po ziemiach dawnej Galicji. Siłą rzeczy zamiast reportażu pisałem więc książkę historyczną. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, że rzeczywistość sprzed ponad półwiecza okaże się wkrótce aktualna. Świat Galicji traktowałem jako rozdział zamknięty. Teraz zdaję sobie sprawę, że pisząc o przeszłości, mogę powiedzieć coś istotnego o współczesności, o tym, co jest jej nerwem.

Pamiętam rozdział "Po Galicji" o tym, jak w okolicach Drohobycza odkryto złoża ropy naftowej. Rosły fortuny, ale i rzesze wykluczonych. Nieco podobną sytuację obserwowaliśmy w chwili upadku komunizmu.

Istotnie. Natura pewnych procesów historycznych wydaje się niezmienna. Tak jak niezmienne są reakcje ludzi i ich sposób myślenia. Różnią się natomiast dekoracje. Ale to wiedza, którą nabyłem znacznie później. Kiedy odkryłem, że Galicja przypominała kiedyś Arabię Saudyjską, pomyślałem tylko: to jest story! Tym trzeba się zająć! I zacząłem zbierać materiały, szperać w archiwach i bibliotekach. Potem okazało się, że odkrycie ropy zrewolucjonizowało nie tylko sytuację społeczno-gospodarczą regionu. Zmieniło także literaturę. Byłem tym zafascynowany. Wkraczałem w nieznany świat, który przecież cały czas istniał gdzieś zapomniany. Wystarczyło tylko znaleźć drzwi.

Teraz powraca pan do Galicji początku XX wieku. Pracuje pan nad opowieścią o handlu żywym towarem. Jak się okazuje i w tej sprawie można wskazać podobieństwa między dziś a wczoraj.

Myślę, że można by znaleźć miejscowość, ba!, nawet kamienicę, z której do domów publicznych Europy Zachodniej i Ameryki Południowej posyłano dziewczyny 100 i dziesięć lat temu. Oczywiście, dziś nie zajmują się tym nieliczne grupy stręczycieli, lecz profesjonalne międzynarodowe gangi. Dla ofiar nie ma to jednak najmniejszego znaczenia. Tak samo jak kiedyś są nimi kobiety wywodzące się z najniższych warstw społecznych. I wciąż mami się je obietnicami uczciwej pracy i godnego zarobku. Niezmiennie też urzędnicy państwowi – cesarscy czy europejscy – patrzą na ten proceder przez palce.

Swoimi książkami zwraca pan uwagę na potrzebę historycznej debaty. Boleśnie szczerej, unikającej półprawd. Jeżeli się na nią nie zdobędziemy, nie zbudujemy lepszej przyszłości.

Znam zwolenników polityki grubej kreski. Powiadają oni: dość rozliczeń, zamknijmy ten rozdział, zapomnijmy. Może to i piękna idea, ale kompletnie nierealna. I historia zna tysięczne przykłady, że taki zabieg musi doprowadzić do katastrofy. Rana może się otworzyć po 30 lub 130 latach i krwawi tym obficiej. Weźmy Jugosławię: wszystkie problemy wsadzono do zamrażalnika, a po śmierci Tito ktoś wyciągnął wtyczkę. Zatem póki czas, trzeba wyjaśnić wszystko, co możliwe. W lutym ukaże się w Austrii moja najnowsza książka. Znajdzie się tam tekst o grobie dwóch Polaków, który przypadkiem odkryłem na cmentarzu w Bocksdorfie, miejscowości, gdzie mieszkam. Polacy zginęli tego samego dnia w kwietniu 1945 r., zatem już po wkroczeniu Sowietów. Można spytać: kogo obchodzi taka dawna historia? Ale jednak kogoś interesuje. Grób jest zadbany, ktoś przynosi kwiaty. Pewnego dnia spotkałem tam kobietę, która nie mogła pamiętać wojny. "Czemu opiekuje się pani grobem?" – spytałem. "Bo jeden z tych chłopców pracował u mojego ojca" – odparła. Byli więc robotnikami przymusowymi. Mieli szczęście – trafili na dobrych ludzi, i gdy nadeszła Armia Czerwona, postanowili stanąć po stronie swych gospodarzy. Może sprzeciwili się rekwizycji krowy, może bronili kobiety przed gwałtem. Z całą pewnością wiem tylko, że zostali rozstrzelani. Jeden z nich zginął w osiemnaste urodziny. Czasami myślę, że pod Krakowem, skąd pochodzili, ktoś na nich czeka. Jeśli tak jest, piszę dla tego człowieka.

Moje książki są wynikiem śledztwa. Chcę wyjaśnić zagadkę, ale przeważnie tylko mnożę pytania. Może gdy książka ukaże się w Polsce, odezwą się rodziny tych dwu Polaków?

Ta historia świadczy o Austriakach jak najlepiej. Ale w swej okolicy natrafił pan także na trop zbrodni, której tajemnicę ukrywają pańscy rodacy.

Nieopodal granicy z Węgrami znajduje się bardzo piękna miejscowość Rechnitz. Są tam zabytkowa synagoga i stary żydowski cmentarz. Okolica słynie ze świetnego wina. I w tym sielskim zakątku, także w kwietniu 1945 roku, SS-mani zamordowali 150 węgierskich Żydów. Zbrodni dokonali dosłownie w ostatniej w chwili. Sowieci byli blisko, dało się słyszeć huk artylerii. Ktoś jednak musiał wydać rozkaz: "Żydzi nie mogą doczekać wyzwolenia". I proszę sobie wyobrazić, że do dziś nie udało się ustalić miejsca ich pochówku. A przecież 150 ciał nie pogrzebała w godzinę jedna osoba. Nie zrobili też tego SS-mani. Musieli się tym zająć miejscowi. Austriackie gminy żydowskie bezskutecznie błagają ich o wskazanie grobu. Nic nie dały poszukiwania z samolotu i specjalistyczne badania terenu.

Dlaczego mieszkańcy Rechnitz nie chcą pomóc?

To mnie intryguje. Z głupoty? Z ciemnoty? Z nienawiści? Rozmawiałem z nimi. Tłumaczyłem, że będą naznaczeni. Że ich piękne miasteczko zamiast z dobrym winem będzie się kojarzyło z rzezią.

I co?

Nic. Taką mogiłę ekipa poszukiwawcza odkryła za to w zupełnie innej miejscowości. W Deutsch Kaltenbrunn, gdzie produkuje się jeszcze lepsze wino. Czerwone. Pojechałem kiedyś do burmistrza, żeby kupić dwie skrzynki. Zapłaciłem i spytałem: "No i jak wam się żyje po znalezieniu tego grobu?". "E, tam! – machnął ręką. – Przecież wszyscy tu o nim wiedzieli". Swoją drogą ciekawa jest nazwa miejscowości. W okolicy od 500 lat żyje mniejszość chorwacka. Żeby ktoś, broń Boże!, nie pomyślał, że to Chorwacki Kaltenbrunn, mówi się Deutsch Kaltenbrunn. To świadczy o mentalności mieszkańców. Rzecz jasna nie nazwę ich nazistami. Mogę za to podejrzewać, że głęboko zakorzenił się u nich nacjonalizm. Gdy zapyta pan tam kogoś na ulicy: "Jak się masz?", na 50 proc. odpowie: "Alles in deutscher Hand", wszystko w niemieckich rękach. To niby dowcip, ale świadczy, że ludzie w ogóle nie myślą. A skąd wzięło się powiedzonko? Z czasów nazistowskich? A może z wcześniejszych, kiedy region należał do Węgier? W każdym razie odpowiedź brzmi strasznie.

Widzi pan, zło i głupota zagnieździły się w Europie ŚrodkowoWschodniej na dobre. Pewien staruszek w Bocksdorfie powiedział mi, że dwaj Polacy zostali pochowani "tak po hebrajsku". Coś podobnego usłyszałem po raz pierwszy i nie wiedziałem, co to znaczy. Ale staruszek nie potrafił wyjaśnić.

Po prostu powtórzył to, co wcześniej usłyszał.

Zapewne. "Po hebrajsku" może znaczyć, że Polaków pogrzebano bez trumny. Albo określenie ma charakter pejoratywny. Takie historie przytrafiają się na każdym kroku. Moim hobby jest sadzenie sałaty. W przykuchennym ogródku rośnie jej dziesięć gatunków. Kiedyś, podlewając grządki, zauważyłem jasny metal. Pochyliłem się i wyciągnąłem z ziemi idealnie zachowany widelec z sygnaturą Waffen SS. Fantastyczna stal. To dla mnie symbol: ja, syn oficera SS, znajduję świadectwo mrocznych spraw w moim ukochanym ogrodzie.

Ja wiem, że o przeszłości nie sposób zapomnieć. Nawet gdyby się chciało. Gdy wydaję książkę, słyszę często: "Już było tak fajnie, a tu Pollack znów pluje nam w zupę". Niedawno natrafiłem na przerażające raporty z pewnego austriackiego landu. Sporządzono je dla rządu, a traktowały o eksterminacji Romów pod koniec wojny. Czytamy tam: "Wtedy to udało nam się pozbyć dwu ostatnich cygańskich rodzin". Teraz zagadka: kiedy powstał raport?

Nie mam pojęcia.

W połowie lat 50. I nikt nie zwrócił urzędnikom uwagi! Nikt nie powiedział: "Co wy wypisujecie? Przecież to skandal!". Wniosek stąd następujący: o historii wciąż rozmawia się za mało. Urzędnicy byli prostoduszni. Pomyśleli zapewne: skoro cieszymy się, że Cyganów już tu nie ma, to czemu nie mielibyśmy dać temu wyraz w dokumencie? Taka niewiedza i bezmyślność przerażają mnie. By je zwalczyć, piszę.

Mówił pan, że temat Drohobycza traktował pan z początku jako dobre story. Usłyszałem też, że pańskie książki są efektem śledztwa. Jak ważny dla pana pracy pisarskiej jest warsztat reportera?

Myślę, że bardzo istotny. Choćby sprawa tematów. Często są typowo dziennikarskie. Sprawę Filipa Halsmanna, którą opowiedziałem w "Ojcobójcy", odkryłem, pracując jeszcze jako korespondent "Spiegla". Nie bardzo nawet pamiętam, z jakiego powodu odłożyłem tę historię na bok. Teraz się cieszę, bo nie spaliłem tematu. Jednak najpierw był to tylko temat na ciekawy artykuł o zagadkowej śmierci w górach. Potem w czasie reporterskiego śledztwa zorientowałem się, że proces oskarżonego o morderstwo Halsmanna był w międzywojniu prawdziwą sensacją. Prasa szczegółowo informowała o dochodzeniu, zamieszczano opinie takich sław jak Albert Einstein, Zygmunt Freud, Erich Fromm i Jakob Wassermann. Pomyślałem, że na tym przykładzie można prześledzić narodziny nazizmu w Austrii. Zwróciłem między innymi uwagę na to, że ostoją nazizmu były towarzystwa alpinistyczne. Nagle otwarły mi się oczy. "Słuchaj – powiedziałem sobie – przecież twój ojciec był zapalonym alpinistą! To z pewnością nie jest czysty przypadek". I tak doszedłem do kolejnej książki "Śmierć w bunkrze". Przy okazji dowiedziałem się, że mój ojciec, dr Gerhard Bast, Sturmbannführer SS i szef gestapo w Linzu, kolegował się z Heinrichem Harrerem, słynnym alpinistą i nauczycielem Dalajlamy XIV. Tym samym, którego w filmie "Siedem lat w Tybecie" zagrał Brad Pitt. Nawiasem mówiąc, Harrer, zanim odmienił się pod wpływem Dalajlamy, nie tylko wędrował po górach i na szczytach zatykał flagę ze swastyką. Zapomniał dodać, że należał także do SS, choć w przeciwieństwie do mojego ojca nie miał tyle na sumieniu.

Ta karta z biografii Harrera wcale mnie nie dziwi, środowisko alpinistów z Linzu było małe. Przed wojną Harrer i mój ojciec randkowali z dwiema siostrami. Potem Harrer ożenił się z jedną z nich, mój ojciec zaś nie. W dzienniku górskich wędrówek, jaki systematycznie prowadził ojciec, znalazłem taki zapis: "Po pokonaniu zaplanowanej trasy nocowałem w schronisku, gdzie spotkałem Ernsta Kaltenbrunnera". Notatka pochodzi z 1933 r. Jak pan widzi, studiowanie lokalnych, prowincjonalnych historii możne się okazać wielce pożyteczne. Przy okazji nadmienię, że w mojej fanatycznej rodzinie powtarzano wielokrotnie jak to po procesie w Norymberdze Kaltenbrunner bez lęku wchodził na szafot.

Zatem można powiedzieć, że prosta dziennikarska robota zapoczątkowała pańską pisarską karierę?

Na to wychodzi.

Plus Minus
AI nie zastąpi nauczycieli
Plus Minus
„Złotko”: Ludzie, których chciałabym zabić: wszyscy
Plus Minus
„Mistykę trzeba robić”: Nie dzieliła ich przepaść wieku
Plus Minus
„Civilization VII”: Podbijanie sąsiadów po raz siódmy
Materiał Promocyjny
O przyszłości klimatu z ekspertami i biznesem. Przed nami Forum Ekologiczne
Plus Minus
„Z przyczyn naturalnych”: Przedłużyć życie