Czarny humor artysty jest zrozumiały, jeśli weźmie się pod uwagę jego ostatnie perypetie ze ściganiem fałszywych „Stasysów”.
„Te obrazy przynosi sam Stasys” – usłyszał na warszawskim jarmarku na Kole, gdy zapytał handlarza, skąd ma pastele z sygnaturą „Stasys”. Rozmowy z szefami jarmarku przyniosły tylko jeden skutek – kiedy artysta poskarżył się, że sprzedaje się jego podrabiane prace, zniknęły z Koła, zanim przyjechała wezwana przez niego policja.
– Klasyczny przypadek: widzę na Allegro falsyfikat pracy mojego ojca. Kontaktuję się ze sprzedającym, uprzedzam, że to podróbka. Zawiadamiam Allegro, by zdjęli aukcję. Nie robią tego. Obraz zostaje sprzedany. Po paru dniach następny – opowiada Ignacy Eidrigevičius, syn artysty.
Złożył zawiadomienie na policji. I znów wszystko ułożyło się zgodnie z klasycznym schematem: z oporami policja zawiadomienie przyjęła i wkrótce potem krakowska prokuratura – bo w tym mieście mieszkał sprzedawca – postępowanie umorzyła. W decyzji nie podano przyczyn – trudno było napisać, że „z powodu niewykrycia sprawcy”.
Przestępstwo i sprawca zostali podani na tacy – idealna sytuacja dla organów ścigania, zawsze zainteresowanych statystykami wykrywalności. Ale w wypadkach fałszerstw zachowują się one często tak, jakby nie rozumiały istoty przestępstwa.
– Trudno się dziwić mojemu ojcu, że jest coraz bardziej zdeterminowany i myśli o zniszczeniu fałszywego „Stasysa”, jeśli zobaczy znów gdzieś taki obraz – mówi syn artysty. – Wywołałoby to skandal, który mógłby być pożyteczny. Ciekawe, co stałoby się potem?
Jak twierdzi jedna ze znanych kancelarii adwokackich, z którą skontaktowała się „Rz”, artyście prawdopodobnie postawiono by początkowo zarzut niszczenia cudzej własności. Sprawa byłaby precedensowa i wskazałaby potrzebę prawnego rozwiązania problemu falsyfikatów.
[srodtytul]Niepokój konesera[/srodtytul]
Ten fatalny moment przeżyło wielu kolekcjonerów. Zakupiony obraz wisi od jakiegoś czasu na ścianie, oglądany i podziwiany. Ale w jego kontemplację zaczyna się wkradać niepokojące odczucie, że coś z tym obrazem nie jest w porządku. „Przestał mi się podobać” – to używane przez kolekcjonerów określenie kryje w sobie sugestię, że zaczęli wątpić w jego oryginalność.
Witold Zaraska, były prezes Exbudu, pamięta, jak przestał mu się podobać „Pejzaż z oddziałem powstańczym” Władysława Maleckiego.
– Zaprosiłem na kawę Adama Konopackiego. Ma zupełnie nieprawdopodobną intuicję. To taki Kaszpirowski w świecie sztuki, odbiera obrazy szóstym zmysłem – mówi Zaraska. – Konopacki chodził po moim domu i patrzył na obrazy. A niektóre omijał szerokim łukiem...
Witold Zaraska poprosił o zbadanie autentyczności swojej kolekcji. Autorstwo kilku obrazów okazało się wątpliwe.
Kolekcjoner skontaktował się z domami aukcyjnymi, w których je zakupił. Zareagowały dość szybko – mniej lub bardziej chętnie przyjęły zakwestionowane obrazy i zwróciły pieniądze. Jeden z nich nawet wysłał Zarasce kwiaty. Ale był wyjątek – właścicielka Agra-Art nie zamierzała uznać roszczeń klienta.
– Mój przypadek to klasyka. Postanowiłem walczyć na drodze sądowej. Chodziło nie tylko o 150 tysięcy, jakie zapłaciłem za obraz, ale też o zasadę, że wątpliwości trzeba rozstrzygać na korzyść klienta – podkreśla Witold Zaraska.
Walka sądowa trwała siedem lat, sprawa przeszła przez wszelkie instancje. Ostatecznie Zaraska wygrał – co pokazuje, że można wygrać z domem aukcyjnym, ale nie jest to łatwe.
Zapewne ta trudność w odzyskaniu pieniędzy to jeden z powodów, dla których kolekcjonerzy często nie mówią głośno o swych wątpliwościach dotyczących autentyczności obrazów, które zakupili. Uznają, że łatwiej jest milczeć i starać się sprzedać „trefny” obraz, niż wikłać się w wieloletnią walkę.
– Ile falsyfikatów wisi w rezydencjach biznesmenów lub gabinetach prezesów banków? To ciekawe zagadnienie. Rynek dzieł sztuki zaczął rozkwitać w początkach transformacji ustrojowej – mówi Zaraska. – Niektórzy uznali, że kupno dzieł sztuki to forma pomnażania kapitału.
To właśnie w pionierskich latach 90. Art B i różne instytucje finansowe windowały ceny obrazów do niebotycznej wysokości. Wierzono, że nie można na tym stracić. Biznesmeni tacy jak Zaraska, którzy tworzyli kolekcje dla własnej przyjemności, a poza tym interesowali się sztuką, byli raczej wyjątkiem.
– Zazwyczaj odbywało się to tak: z domu aukcyjnego telefonowano do klienta: panie prezesie, mam dla pana coś wyjątkowego. Odłożyłem to dla pana, ale trzeba się pośpieszyć. To wyjątkowa okazja – opowiada jeden z moich rozmówców. – Tacy prezesi byli łatwym łupem. Nie ma wątpliwości, że w sposób przemyślany zastawiano pułapki na kogoś, kto może był rekinem biznesu, ale wypłynął na nieznane sobie wody.
[srodtytul]Dziecko we mgle[/srodtytul]
Biznesmen Mariusz Jańczuk mówi, że wkraczając na rynek dzieł sztuki, popełnił dwa zasadnicze błędy. Nie może sobie wybaczyć, że nie brał rachunków za zakupione prace. Ale ten duży błąd wypływał z błędu jeszcze większego: obdarzył kogoś zaufaniem.
– Byłem bezradny wobec tej kobiety, jej siły perswazji. „Dziecko we mgle” to najłagodniejsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy. Bo można powiedzieć o mnie jeszcze frajer czy jeleń – mówi Jańczuk.
Znajomość Jańczuka z Iwoną Büchner, właścicielką domu aukcyjnego PolSwiss Art, była bliska. – Byłem w jej domu domownikiem, jadałem obiady, kolacje i tak dalej – wspomina Jańczuk. To ona zasugerowała, że skoro na giełdzie idzie mu nieźle, to zyski można ulokować w dzieła sztuki i w ten sposób kapitał jeszcze pomnożyć. Jak twierdzi, mówiła mu np. „musisz mieć tego Kislinga”, a on, nie wnikając w szczegóły transakcji, akceptował ją.
Często w ogóle nie oglądał obrazów, jedno z cennych dzieł zdobiło na przykład biuro Piotra Büchnera.
Problem zaczął się w chwili, gdy okazało się, że obrazy nie są wcale tak fantastyczną inwestycją, jak wynikało chociażby z wywiadów publikowanych w luksusowych pismach. „Portret siedzącego chłopca” Mojżesza Kislinga, zakupiony przez Jańczuka za 150 tysięcy, został umieszczony w katalogu PolSwiss Art w 2002 roku. Nie wzbudził żadnego zainteresowania, a Jańczuk wkrótce upewnił się, że jest to falsyfikat. Zawiadomił policję, a także opowiadał o całej historii na warszawskich salonach. Środowisko antykwariuszy próbowało podobno dyskretnej mediacji – raczej nie z altruizmu, ale dlatego, że cała sprawa płoszyła bywalców domów aukcyjnych.
W prawnej rozgrywce Jańczuk nie miał szans – nie mógł udowodnić, że zakupu dokonał od właścicielki PolSwiss Art, bo Iwona Büchner stwierdziła, że nie od niej kupił Kislinga.
Patrząc dziś z dystansu na tę historię, Mariusz Jańczuk mówi, że dał się zwieść pozorom – wydawało mu się, że w świecie high life'u, wśród ludzi opisywanych w luksusowych magazynach i mających związki z ówczesnymi elitami politycznymi, pewne rzeczy się nie zdarzają. Swój przypadek uważa też za dowód na tezę, że marszandzi nie powinni mieszać spraw prywatnych z zawodowymi, a zdarza się to często.
[srodtytul]„Zjawa” prowokuje[/srodtytul]
Czy sławny dom aukcyjny handluje fałszywymi dziełami sztuki? Dziennikarska prowokacja dowodzi, że tak” – tak zaczyna się artykuł, opublikowany pięć lat temu w „Rz”. Opisuje prowokację, która zbulwersowała nie tylko środowisko koneserów sztuki. Dziennikarze „Rz ” i TVN postanowili udowodnić niekompetencję ekspertów oceniających obrazy.
Pomysł był prosty – powstanie falsyfikat, namaluje go jakiś malarz, imitując styl uznanego współczesnego artysty. Podrabianym twórcą został Franciszek Starowieyski, falszerzem krakowski malarz Bogdan Achimescu. Proces twórczy czy raczej odtwórczy został uwieczniony na taśmie – prowokacja przypominała eksperyment kliniczny przebiegający w kontrolowanych warunkach.
– Pamiętam gombrowiczowski grymas, który pojawił się na arystokratycznej fizjonomii Starowieyskiego, kiedy pokazaliśmy mu rysunek, który miał uchodzić za jego dzieło – wspomina Wojciech Cieśla, jeden ze współautorów artykułu. – Był przekonany, że nam się nie uda, że żaden ekspert nie da się nabrać. I mówił o tym dość dosadnym językiem.
A jednak się udało. Łukasz Kossowski, ekspert domu aukcyjnego PolSwiss Art, napisał ekspertyzę podkreślającą walory rzekomej pracy Starowieyskiego. Dziennikarze pracę wylicytowali, wykupili, a potem zaczęli podważać autentyczność obrazu.
Ale dopiero gdy ekspert został wtajemniczony w mechanizm prowokacji, przyznał, że się pomylił: – Jeden zero dla was – rzucił dziennikarzom, co uwiecznili ukrytą kamerą. Całą historię dotyczącą rysunku, który w katalogu PolSwiss Artu otrzymał tytuł „Zjawa”, obejrzało ponad 3 miliony widzów TVN.
Wrażenie było piorunujące. Co innego podejrzewać, że w domach aukcyjnych sprzedaje się „falsy”, a co innego przekonać się na własne oczy. Szokowało to wszystkich – tygodnik „Wprost” przyznał ekspertowi PolSwiss Art tytuł „Chały roku”.
Czy można było inaczej udowodnić, że dom aukcyjny wystawia do sprzedaży falsyfikaty? Moi rozmówcy nie mają wątpliwości, że byłoby to bardzo trudne. Przypadki mniej ewidentne bywają przedmiotem wlokących się długo sporów, czego dowodzi chociażby sprawa sądowa, którą wytoczył Witold Zaraska.
„Zjawa” była pod względem testowania kompetencji idealna – była kompilacją motywów zaczerpniętych z dzieł Starowieyskiego, nieźle wykonanych, co mogło zmylić dyletanta. Jak uważał jednak sam Starowieyski, każdy ekspert powinien zauważyć różnice w kresce, na falsyfikacie była prowadzona „z nadgarstka”, gdy tymczasem on malował dynamicznie, ruchem ręki wspomaganym tułowiem. Do myślenia powinien dać też fakt, że w „Zjawie” są błędy anatomiczne, a Starowieyski anatomem był perfekcyjnym. „Haków” w „Zjawie” było jeszcze kilka, częściowo świadomych – bo falsyfikator Achimescu, jak sam mówił, zamierzał stworzyć dzieło na granicy kiczu, a niekiedy niezamierzonych.
Sprawa „Zjawy” ma jednak nieoczekiwany epilog. Ekspert PolSwiss Artu Łukasz Kossowski poczuł się urażony ostrą oceną swych kompetencji i wytoczył proces o ochronę dóbr osobistych Januszowi Miliszkiewiczowi, który na łamach miesięcznika „Art & Biznes” wykpił jego wpadkę.
[srodtytul]Telefon do malarza[/srodtytul]
Nie ma pani pojęcia, o czym mówi – słyszę od Łukasza Kossowskiego, gdy usiłuję dociec istoty sporu. W czasie krótkiej rozmowy telefonicznej słyszę to jeszcze parę razy.
Ekspert zdążył ochłonąć z zaskoczenia i twierdzi, że sprawa fałszerstwa nie jest oczywista – po pierwsze, fałszerstwo odbywa się bez zgody malarza, a w tym wypadku Starowieyski zgodę wyraził. Po drugie, podpis pod dziełem miałby być, jak sądzi Kossowski, złożony przez Starowieyskiego.
Czy dzieło wykonane przez przypadkowo wybranego malarza, wcale nie ucznia Starowieyskiego, można uznać za oryginał? Wydaje się to dość absurdalne, zwłaszcza że Starowieyski stanowczo twierdził, że „Zjawę” zobaczył już w gotowym kształcie.
I dlaczego ekspert nie zatelefonował do żyjącego wówczas Starowieyskiego, by zapytać, czy obraz jest jego dziełem? To pytanie wydaje się dość istotne, choć od Łukasza Kossowskiego słyszę, że „mówię bzdury”.
Domy aukcyjne dość opornie uczą się na błędach. Wielu wpadek można by uniknąć, gdyby kontaktowano się z artystą.
Niestety, nie jest to powszechną praktyką.
– W Agra Art kupiłam dwa rysunki Stasysa. Jakiś czas później na innej aukcji usłyszałam, jak ludzie rozmawiają między sobą, że Stasys jest często podrabiany. Przestraszyłam się. Rzeczywiście okazało się, że to falsyfikaty. Parę lat później w tym samym domu aukcyjnym wylicytowałam obraz Tarasina. Zaczęłam panikować, gdy miałam go wykupić i okazało się, że mogą mi przedstawić jedynie rutynową ekspertyzę – opowiada Ewa K., kolekcjonerka z Warszawy.
W domu aukcyjnym ze zdziwieniem spytano ją, „co w takim razie mogą zrobić?”. Ewa K. zażądała, by obraz pokazano artyście. Uspokoiła się dopiero, gdy dostała kserokopię obrazu z własnoręcznym potwierdzeniem artysty, że to jego dzieło.
– Nie rozumiem, dlaczego to klient musi się domagać, by marszand skontaktował się z malarzem. W domu aukcyjnym słyszałam zresztą uwagi: „Proszę pani, malarz sam nie wie, co namalował” – mówi Ewa K. – Trudno uwierzyć, że należy przyjąć, iż artyści, którzy są w sile wieku, mają sklerozę.