Kłopot z określeniem, jaką postacią jest Donald Tusk, mają chyba wszyscy. Wielbiciele, zwłaszcza ci od niego zależni, nie potrafią powiedzieć o nim nic ciekawego poza dworskimi pochlebstwami. Wspomnijmy tylko Andrzeja Halickiego, który stwierdzenie o otaczających Tuska lizusach (a który przywódca nie jest nimi otoczony?) musiał okupić nazwaniem swojego szefa Mojżeszem.
Nieco barwniej jest po stronie krytyków, ciekawe są głosy rozgoryczonych nim byłych przyjaciół – Zyty Gilowskiej, Pawła Piskorskiego, Janusza Palikota. Zapewne ich sądy są bliskie prawdy. Jednak opierać się na nich to tak jakby określać czyjąś sylwetkę wyłącznie na podstawie opowieści porzuconego przezeń kochanka. To zdecydowanie niewystarczające źródło.
– Główną motywacją mojej aktywności publicznej była potrzeba władzy i żądza popularności. Ta druga była nawet silniejsza od pierwszej, bo chyba jestem bardziej próżny niż spragniony władzy. Nawet na pewno... – ten cytat z samego Tuska, pierwszy raz podany w 2005 r. przez „Gazetę Wyborczą", krąży tu i tam w Internecie. Propagują go ludzie niesympatyzujący z obecnym premierem jako dowód oskarżenia.
To samookreślenie dobrze koresponduje ze zdaniem Lecha Kaczyńskiego, które powiedział w ostatnim swoim wywiadzie (dla Łukasza Warzechy): – W mojej opinii u Donalda Tuska motywacja osobista odgrywa rolę zbyt dużą jak na polityka, który powinien przede wszystkim dbać o kraj.
Ukryty w twierdzy
Cytat z Tuska ma potwierdzać osąd, że rządzi nami dziś arywista myślący tylko o osobistych korzyściach. Bardziej wyrafinowana forma tego podejrzenia sprowadza się do hipotezy, że Tusk, dążąc do objęcia eksponowanego unijnego stanowiska, ustąpi nawet w strategicznych dla Polski sprawach. Przekonanie, że celem Tuska jest szefostwo Komisji Europejskiej, jest zresztą powszechne. Wierzą w to tak samo zwolennicy, jak przeciwnicy – mówimy tu o ludziach z szeroko pojętej klasy politycznej. Różnica bierze się tylko z innej oceny intencji.
O Tusku jedno można powiedzieć z całkowitą pewnością. Potrafi dostroić się do nastrojów otoczenia. Pod tym względem jest Zeligiem. Jako student na początku swego opozycyjnego zaangażowania napisał magisterium o legendzie Józefa Piłsudskiego. Potem, w wieku lat 30, stał się „Polakiem rozłamanym", szarpiącym się z doskwierającą polskością po to, aby jednak stała się dla niego „świadomym wyborem".
W początku lat 90., gdy szczytowały nastroje antyklerykalne, przewodniczył partii, która nie chciała oferować wyborcom „pamięci o historii ostatnich lat, czyli martyrologii, orła w koronie, krzyży na ścianie, Częstochowy". Kilka lat później, gdy Polska zaczęła skręcać w prawo, Tusk zaczął podkreślać, jak ważne są dla niego tradycyjne wartości. Wydał książkę „Solidarność i duma", stał się niemal etatowym polemistą Eriki Steinbach.
Jeszcze niedawno ścigał się z Lechem Kaczyńskim na udział w uroczystościach patriotycznych. Dzisiaj ściąga do swojej partii kolejnych polityków lewicy, przyklaskuje związkom partnerskim i opowiada – tak jak w ostatnim wywiadzie dla „Newsweeka" – że zdezaktualizował się podział na lewicę i prawicę.