Kim jest Tusk? Analiza Piotra Gurszytna

Chyba już czas znaleźć odpowiedź na pytanie, kim naprawdę jest Donald Tusk. Za sprawą gospodarczych perturbacji wchodzimy w ostry zakręt. Warto mieć wiedzę o człowieku, od którego zależą nasze losy

Publikacja: 16.07.2011 01:01

Kim jest Tusk? Analiza Piotra Gurszytna

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Kłopot z określeniem, jaką postacią jest Donald Tusk, mają chyba wszyscy. Wielbiciele, zwłaszcza ci od niego zależni, nie potrafią powiedzieć o nim nic ciekawego poza dworskimi pochlebstwami. Wspomnijmy tylko Andrzeja Halickiego, który stwierdzenie o otaczających Tuska lizusach (a który przywódca nie jest nimi otoczony?) musiał okupić nazwaniem swojego szefa Mojżeszem.

Nieco barwniej jest po stronie krytyków, ciekawe są głosy rozgoryczonych nim byłych przyjaciół – Zyty Gilowskiej, Pawła Piskorskiego, Janusza Palikota. Zapewne ich sądy są bliskie prawdy. Jednak opierać się na nich to tak jakby określać czyjąś sylwetkę wyłącznie na podstawie opowieści porzuconego przezeń kochanka. To zdecydowanie niewystarczające źródło.

– Główną motywacją mojej aktywności publicznej była potrzeba władzy i żądza popularności. Ta druga była nawet silniejsza od pierwszej, bo chyba jestem bardziej próżny niż spragniony władzy. Nawet na pewno... – ten cytat z samego Tuska, pierwszy raz podany w 2005 r. przez „Gazetę Wyborczą", krąży tu i tam w Internecie. Propagują go ludzie niesympatyzujący z obecnym premierem jako dowód oskarżenia.

To samookreślenie dobrze koresponduje ze zdaniem Lecha Kaczyńskiego, które powiedział w ostatnim swoim wywiadzie (dla Łukasza Warzechy): – W mojej opinii u Donalda Tuska motywacja osobista odgrywa rolę zbyt dużą jak na polityka, który powinien przede wszystkim dbać o kraj.

Ukryty w twierdzy

Cytat z Tuska ma potwierdzać osąd, że rządzi nami dziś arywista myślący tylko o osobistych korzyściach. Bardziej wyrafinowana forma tego podejrzenia sprowadza się do hipotezy, że Tusk, dążąc do objęcia eksponowanego unijnego stanowiska, ustąpi nawet w strategicznych dla Polski sprawach. Przekonanie, że celem Tuska jest szefostwo Komisji Europejskiej, jest zresztą powszechne. Wierzą w to tak samo zwolennicy, jak przeciwnicy – mówimy tu o ludziach z szeroko pojętej klasy politycznej. Różnica bierze się tylko z innej oceny intencji.

O Tusku jedno można powiedzieć z całkowitą pewnością. Potrafi dostroić się do nastrojów otoczenia. Pod tym względem jest Zeligiem. Jako student na początku swego opozycyjnego zaangażowania napisał magisterium o legendzie Józefa Piłsudskiego. Potem, w wieku lat 30, stał się „Polakiem rozłamanym", szarpiącym się z doskwierającą polskością po to, aby jednak stała się dla niego „świadomym wyborem".

W początku lat 90., gdy szczytowały nastroje antyklerykalne, przewodniczył partii, która nie chciała oferować wyborcom „pamięci o historii ostatnich lat, czyli martyrologii, orła w koronie, krzyży na ścianie, Częstochowy". Kilka lat później, gdy Polska zaczęła skręcać w prawo, Tusk zaczął podkreślać, jak ważne są dla niego tradycyjne wartości. Wydał książkę „Solidarność i duma", stał się niemal etatowym polemistą Eriki Steinbach.

Jeszcze niedawno ścigał się z Lechem Kaczyńskim na udział w uroczystościach patriotycznych. Dzisiaj ściąga do swojej partii kolejnych polityków lewicy, przyklaskuje związkom partnerskim i opowiada – tak jak w ostatnim wywiadzie dla „Newsweeka" – że zdezaktualizował się podział na lewicę i prawicę.

W polityce jednak jest więcej Zeligów, więc to nie wyczerpuje opisu. Zmienił się od czasu, gdy został premierem – mówią wszyscy, którzy stykali się z nim przed i po. Problem w tym, że dziś niewiele osób ma stały kontakt z Tuskiem. Szef rządu wyizolował się. Nie ma już dziś sławnego „dworu Tuska", gdzie on z Grzegorzem Schetyną, Mirosławem Drzewieckim, Pawłem Grasiem, Sławomirem Nowakiem i kilkoma dopraszanymi osobami pił wino, knuł, oglądał mecze, układał strategie.

Dworu dziś nie ma. Jest tylko grono współpracowników, bez tej partnerskiej relacji, jaka mimo wszystko była w dworze. Na dodatek Tusk i jego najbliżsi podwładni zaczęli cierpieć na syndrom oblężonej twierdzy. Opowiadają o tym ludzie z Platformy Obywatelskiej. Kto inny zresztą ma to opowiadać, skoro Tusk nie jest skłonny do większej otwartości.

Tak skrycie nie funkcjonował żaden inny premier, co zresztą mu się opłaciło. Nie ma przecieków; skandale – jeśli są – pozostają tajemnicą. Taki był zamysł, co wyjawił Janusz Palikot w wywiadzie rzece z nim, gdzie mówił, że Tusk nie chce mieć żadnych pośredników między sobą a społeczeństwem. Tym pośrednikiem mogą być media. Polityk uchodzący w powszechnej opinii za żyjącego za pan brat z dziennikarzami unika z nimi kontaktu. Wywiadów udziela rzadko, a jeśli, to tylko w bezpiecznych okolicznościach, dla mediów, co do których ma pewność, że nie zadadzą mu trudnego pytania.

Charakterystyczne jest to, że wspomnianego wywiadu dla „Newsweeka" udzielił pod warunkiem, że przeprowadzi go ktoś inny niż dwaj dziennikarze, którzy zajmują się polityką w tym tygodniku. Warto o tym wspomnieć, bo to pokazuje, że Tusk jest pamiętliwy. Odmowa Tuska to zemsta za książkę, która wyszła prawie cztery lata temu. Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz wydali wtedy pierwszą biografię Tuska pt. „Droga do władzy".

Dotarli wówczas do bohatera swojej książki. Na spotkanie namówił Tuska jeden z jego wieloletnich współpracowników. Świeżo upieczony premier chętnie opowiedział o kilku pikantnych szczegółach ze swojego życia – o tym, jak był bity przez ojca, o romansie swojej żony, o tym, że palił trawkę. Było potem trochę nieprzyjemnego dla niego szumu, więc obraził się i na autorów książki, i na pośredniczącego w kontakcie współpracownika. Śmiłowicz i Stankiewicz dostali szlaban na wywiady, a współpracownik poszedł w kilkuletnią odstawkę. Chociaż ostatnio znów orbituje dość blisko premiera.

Kto posprząta?

Książkę dziennikarzy „News-     weeka" warto wspomnieć także z tego powodu, że od niedawna w księgarniach jest do kupienia nowa biografia Tuska. Banalna prawda mówi, że do odważnych świat należy, ale tu mamy do czynienia z tą formą odwagi, której nie da się inaczej nazwać niż hucpą. „Donald Tusk. Pierwsza niezależna biografia" – tak brzmi tytuł książki napisanej przez niejakiego Sławomira Grabiasa. Niejakiego, bo internetowy research nie pozwala stwierdzić, kim jest autor. On sam został zareklamowany na stronie wydawnictwa jako „bezkompromisowy, niezależny publicysta. (...) Autor wielu tekstów z zakresu polityki i gospodarki. Nie unika trudnych zagadnień, nie uznaje tematów tabu". Trudno jednak znaleźć te „wiele tekstów z zakresu". O wydawnictwie też nic się nie da więcej powiedzieć poza tym, że wydało ową biografię.

Biografia pióra pana Grabiasa nie jest pierwsza i nie wnosi też nic nowego do naszej wiedzy o Tusku. To kompilacja – zgrabnie całkiem napisana – ale w 100 procentach odtwórcza. Można byłoby zresztą stwierdzić, że dobrze jest, iż na ubogim polskim rynku wydawniczym ukazuje się kolejna biografia polityczna. Takie repetytorium zawsze się przyda. Ale tym razem wydanie 36 złotych na tę książkę jest stratą pieniędzy i aktem wsparcia dla intelektualnej nieuczciwości.

Pan Grabias obficie cytuje wypowiedzi bohatera swojej książki. Także osób znających Tuska. Nie podaje jednak, skąd je wziął. Wygląda, jakby sam dotarł do Kancelarii Premiera i tam godzinami słuchał opowieści szefa rządu. Tak jednak nie było – to cytaty żywcem przeklejone z innych publikacji. Najczęściej od Stankiewicza i Śmiłowicza, widać też fragmenty wywiadów rzek Piotra Zaremby i Michała Karnowskiego, także artykułów Rafała Kalukina (jeszcze z „Gazety Wyborczej").

Nie ma sensu dalej rozwodzić się nad tą książką, poza ogólnym żalem, że publiczność straciła szansę na poznanie nowego ujęcia życiorysu szefa rządu. Pewnie doczekamy następnych, na szczęście oryginalnych. Wiadomo bowiem, że kilku znanych dziennikarzy przymierzało się lub nawet rozpoczęło pisanie książek o Tusku.

Może oni ułatwią nam odpowiedź na pytanie: czy to postać, która trafi do narodowego panteonu, czy też wyląduje na śmietniku historii.

Sam Tusk, magister historii, sprawia wrażenie osoby, której jest wszystko jedno. Może to tylko poza lub asekuracja chroniąca przed pospiesznymi ocenami. To jednak zaskakujące, że on, magister historii i miłośnik bohaterskich czynów Aleksandra Macedońskiego, tak bardzo podkreśla walory „tu i teraz", teraźniejszości. Ludzie obcujący na co dzień z historią zazwyczaj czują jej ciężar. A Tusk wiele razy podkreślał, że nie było przypadkiem jego zainteresowanie przeszłością.

Wiadomo, że nie chciał od początku przeprowadzać wielkich reform. Nie miał ambicji Jerzego Buzka czy braci Kaczyńskich. Czy też swojego kolegi z EPP, premiera Węgier Viktora Orbana. – Pamiętam swoją pierwszą rozmowę, jak wygraliśmy wybory w 2007 roku. Donald Tusk powiedział: „Żadnych wielkich zmian, kilka dobrze przemyślanych programów poza państwem i stabilizacja w funkcjach zagranicznych" – relacjonował Janusz Palikot, jeszcze w czasach swojego członkostwa w PO. Ludzie Platformy zachwycają się tą metodą działania, że to mądre. Bo nie powtórzą losu AWS czy hektycznej szarpaniny PiS.

Lecz inni (w tym gronie wielu uznanych ekspertów) mówią o groźbie zaniechań. „Za które zapłacimy wszyscy" – dodają zazwyczaj tę frazę (czasem w wersji o płaceniu przez nasze dzieci). I gdzie będzie wtedy Tusk? Czy tu nad Wisłą, będąc pewnym, że to tylko krakanie, bo sprawy idą w dobrym kierunku? Czy weźmie na siebie naprawy i korekty? W to drugie nie wierzą nawet członkowie PO. A może będzie jako pierwszy Polak na tak wysokim stanowisku pełnić jakąś eksponowaną funkcję w Brukseli? To też wariant wydarzeń, którego boją się ludzie z PO. Niektórym z nich też zdarza się snuć wizje, że ktoś będzie musiał posprzątać po Tusku, a on opromieniony europejskim blaskiem wróci, aby wygrać wybory prezydenckie. I zasiądzie pod wyśmiewanym przez niego samego żyrandolem. Wtedy już nie będzie z tego drwił (może zażartuje, wygłaszając typową dla siebie kontrolowaną samokrytykę). A nawet zażąda większych kompetencji dla głowy państwa, choć, co dobrze pamiętamy, w latach 2007 – 2010 chciał innego rozdziału władzy między prezydenta i szefa rządu.

Słabe miejsce w dziejach

W każdym przypadku musimy się przyzwyczaić do długiego życia z Donaldem Tuskiem. Niezależnie od tego, czy Tusk jest troszczącym się o Polskę mężem stanu, czy tylko Nikosiem Dyzmą w wersji high-tech. Bowiem co do jego sprawności nie mają wątpliwości nawet najbardziej zajadli wrogowie.

Tusk ciągle jest opromieniany sukcesami. A to, na zasadzie kuli śniegowej, przyciąga nowych zwolenników i generuje kolejne zwycięstwa. To też sprawia, że nikt w najbliższym otoczeniu nie próbuje nawet go podgryzać. Samodzielne ruchy Grzegorza Schetyny to nic innego, jak tylko uniki ściganego zwierza. Prezydent Bronisław Komorowski ma większą swobodę manewru. Od czasu do czasu daje Tuskowi leciutkie prztyczki. Czasem go nawet upokarza na oczach jego i swoich współpracowników, np. każąc mu czekać kwadrans czy dwa pod swoimi drzwiami. Ale realnych szkód mu nie może wyrządzić. I chyba nawet tego nie chce, zwłaszcza gdy będzie miał pewność, iż premier nie przeszkodzi mu w próbach reelekcji za cztery lata. Jest wreszcie Cezary Grabarczyk ze swoją „spółdzielnią". Jego pozycja rzekomo jest taka, że to Tusk jest zakładnikiem swojego ministra. Którego jakoby nie może zwolnić za wszystkie jego wpadki. Ale czy naprawdę tak jest? Wątpliwe, gdy zechce, może wywindować w górę kolejnego barona, który stworzy zupełnie nową „spółdzielnię". Plotki o tym, że Grabarczyk może stracić jedynkę w swojej rodzinnej Łodzi na rzecz lubianej przez Tuska Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej, mogą być zupełną bzdurą. Ale mogą też być śladem tego, że ktoś pomyślał o takim ruchu i zaczął go suflować odpowiednim ludziom.

O Tusku pisano już w pierwszych miesiącach jego rządów, że jeszcze chwila, a skruszy się teflon na jego nieskalanym wizerunku. Wróżono mu, że szybko odwróci się od niego sympatia wyborców. Robiono to, opierając się na analogii z ostatnich lata. Skoro związkowcy z „Solidarności" krzyczeli „Buzek na wózek", skoro wcześniej poniósł kompromitującą klęskę kreowany na ikonę demokracji Tadeusz Mazowiecki, skoro „żelazny kanclerz" Leszek Miller wyleciał na margines polityki, to dlaczego nie miałoby być tak z Tuskiem? Jego zwolennicy opowiadają, że uniknął tego, bo przejrzał wszystkie przyczyny upadków i klęsk swoich poprzedników. I przejdzie do historii jako pierwszy premier, który w III RP wygrał reelekcję.

Słabe to jednak miejsce w dziejach. Ktoś musi być pierwszy. W bardziej stabilnych demokracjach nie jest przecież niczym nadzwyczajnym fakt nieprzerwane sprawowanie rządów. Także w naszym regionie to żadne osiągnięcie. Mikulasz Dzurinda był nazywany słowackim Buzkiem, ale w odróżnieniu od obecnego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego udało mu się uzyskać reelekcję. Czy ten fakt wstrząsnął Słowacją, a Dzurindę wywindował na piedestał w narodowym panteonie? Chyba nie, choć były premier jest dziś szefem słowackiej dyplomacji.

To i tak zresztą niewiele w porównaniu ze słoweńskim postkomunistą Janezem Drnowszekiem, który dekadę był premierem, a w końcu został prezydentem swojego kraju. W nieco dłuższej perspektywie – a możemy tu wspomnieć prezydencką reelekcję Aleksandra Kwaśniewskiego – szybko zapomnimy o doniosłości takiego precedensu. Nie tym będziemy mierzyć zasługi Tuska. Nie będzie miał też znaczenia ten partyjny mikromakiawelizm, dzięki któremu tak sprawnie rozgrywa konkurentów wewnątrz własnej partii i poza nią.

Wielu sądzi, patrząc na wskaźniki gospodarcze i to, że po wyborach ktoś będzie musiał zarządzić drastyczne zaciskanie pasa, że czas oceny przyjdzie już za kilka miesięcy. Oczywiście po wyborach, bo dziś niemal wszystko wskazuje, że Tusk nie wyjdzie z nich mocno poobijany. Ma szanse nawet na błyskotliwe zwycięstwo. Tylko co będzie potem?

Kłopot z określeniem, jaką postacią jest Donald Tusk, mają chyba wszyscy. Wielbiciele, zwłaszcza ci od niego zależni, nie potrafią powiedzieć o nim nic ciekawego poza dworskimi pochlebstwami. Wspomnijmy tylko Andrzeja Halickiego, który stwierdzenie o otaczających Tuska lizusach (a który przywódca nie jest nimi otoczony?) musiał okupić nazwaniem swojego szefa Mojżeszem.

Nieco barwniej jest po stronie krytyków, ciekawe są głosy rozgoryczonych nim byłych przyjaciół – Zyty Gilowskiej, Pawła Piskorskiego, Janusza Palikota. Zapewne ich sądy są bliskie prawdy. Jednak opierać się na nich to tak jakby określać czyjąś sylwetkę wyłącznie na podstawie opowieści porzuconego przezeń kochanka. To zdecydowanie niewystarczające źródło.

– Główną motywacją mojej aktywności publicznej była potrzeba władzy i żądza popularności. Ta druga była nawet silniejsza od pierwszej, bo chyba jestem bardziej próżny niż spragniony władzy. Nawet na pewno... – ten cytat z samego Tuska, pierwszy raz podany w 2005 r. przez „Gazetę Wyborczą", krąży tu i tam w Internecie. Propagują go ludzie niesympatyzujący z obecnym premierem jako dowód oskarżenia.

To samookreślenie dobrze koresponduje ze zdaniem Lecha Kaczyńskiego, które powiedział w ostatnim swoim wywiadzie (dla Łukasza Warzechy): – W mojej opinii u Donalda Tuska motywacja osobista odgrywa rolę zbyt dużą jak na polityka, który powinien przede wszystkim dbać o kraj.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska