Po Janinie Paradowskiej Daniel Passent jest kolejnym dziennikarzem „Polityki", którego wspomnienia drukuje, w formie wywiadu rzeki, wydawnictwo Czerwone i Czarne. I zacznę od prywaty – kolejnym, który poświęca mi parę zgryźliwych uwag. Warto się nimi zająć, tylko dlatego, źe zawiera się w nich jeden z kluczy do jego biografii.
Passent przypomina moje felietony z „Dziennika" z roku 2007 wywołane informacjami o jego domniemanej współpracy z peerelowskimi służbami. Opisuje te teksty tak: „rozszerzył moją rzekomą agenturalność na całą moją działalność". Towarzyszy temu dumna uwaga: „Nigdy na to, co pisał, nie odpowiadałem". Jednak po latach pieczołowicie te teksty cytuje. I poniekąd odpowiada, choć niejasno.
Ciąg towarzyskich zniewag
Przypomnę, że nigdy się nie wypowiadałem na temat oskarżeń Passenta o związki z wywiadem czy z SB. Do tej sprawy on sam skądinąd odnosi się w sposób typowy dla bohaterów takich historii. Nie ma pojęcia, skąd się wzięły jakiekolwiek wzmianki w jakichkolwiek aktach. Ponieważ zaś ich nie zna, może się z łatwością obsadzić w roli bohatera „Procesu" Kafki. Nieszczęsnej ofiary machiny kłamstwa.
Że mógł wytoczyć proces cywilny autorkom audycji telewizyjnej „Misja specjalna"? Nie będzie się z nimi przecież procesował do końca życia. Zarzuty padły sześć lat temu, dziś pewnie byłoby po procesie. Ale Passent woli być nadal ofiarą.
Ja jednak pisałem o czymś innym. Nawiązałem do tezy przeciwników lustracji twierdzących w latach 90., że w przypadku gorliwych rzeczników peerelowskiego reżimu nie ma sensu sprawdzać ich tajnych związków z tymże, skoro zachowały się te jawne. Choćby artykuły, które po nich pozostały. I to powinno być podstawą oceny.
Skoro powinno, przypomniałem teksty Passenta z czasów stanu wojennego. I piosenkę Jacka Kaczmarskiego „Marsz intelektualistów". Pieśniarz, ceniony wszak przez środowiska dzisiejszej liberalnej lewicy, w roku 1982 przedstawił redaktora „Polityki" jako paskudnego propagandzistę systemu. W momencie, kiedy ten system sięgnął po nagą przemoc.
Nawet ja uznaję tę piosenkę za przesadną. Do Passenta bardziej pasuje inna, ta o „sztukatorach" malujących wszystko na różowo, łącznie z plecami tych, co siedzą w więzieniach. Ale po owe zarzuty sięgnąłem w chwili, kiedy ten publicysta, w latach 90. nieco schowany, przebywający lata całe za granicą, stał się na powrót modnym uczestnikiem debat. Nauczającym naród, czym jest wolność słowa, i obwiniającym rządzącą wtedy partię o niedemokratyczne praktyki. Ludziom formułującym podobne zarzuty wypadałoby się wylegitymować choć minimalną wiarygodnością własną.
Passent uważa takie żądania za absurdalne. Jego dzisiejsza refleksja na temat PRL sprowadza się skądinąd do, zresztą selektywnego, porównywania jej do IV RP. Jak wiadomo, za rządów PiS szalała cenzura, a ludzie szli do więzienia za najlżejszą krytykę władzy. Marzec '68, czas dla Passenta zapewne niemiły (choć przetrzymany w warunkach cieplarnianych), jest w stanie porównać do... lustracji.
Dyskusję o własnej przeszłości traktuje z jednej strony jako partyjną (PiS kontra elity), z drugiej jako ciąg towarzyskich zniewag. Oto, jak opisuje wywiad ze sobą przeprowadzony przez mainstreamowy miesięcznik „Press": „Facet przychodzi do najlepszego felietonisty, jednego ze współtwórców »Polityki«, itd., itp., z okazji wygrania rankingu i przesłuchuje go jak podejrzanego, jego pytanie brzmi: czego się pan najbardziej wstydzi? To tak jakby – przy zachowaniu wszystkich proporcji – wywiad z Romanem Polańskim zacząć od pytania o seks z nieletnią".
Rozmówca Passenta Jan Ordyński też nie posiada się z oburzenia. Może tylko pocieszać: „Ale na temat lustracji zabierali także głos ludzie z klasą".