Siwak z betonu

Forrest Gump mawiał, że życie jest jak pudełko czekoladek: nigdy nie wiadomo, co się trafi. Albin Siwak, ikona PRL, ma rzadki dar wyciągania z bombonierki tego, co mu najbardziej smakuje

Publikacja: 12.05.2012 01:01

Teczka należała do instrumen- tarium władzy już w PRL. W?kuluarach IX?Zjazdu PZPR?szczególnie sprawd

Teczka należała do instrumen- tarium władzy już w PRL. W?kuluarach IX?Zjazdu PZPR?szczególnie sprawdzał się neseser ze świńskiej skóry

Foto: EAST NEWS

W podwarszawskim Rembertowie, pośród zielonych sosen, pielęgnuje ogródek i wrogość do Żydów. Rosną trawa, kwiaty i listki. A także kolejne tomy wspomnień. Albin Siwak – w młodości budowniczy MDM, a w latach 80. symbol partyjnego betonu – gości przyjmuje w salonie umeblowanym meblościanką, lecz ozdobionym afrykańskimi maskami. Usadowiony w wygodnym fotelu tłumaczy, że pisze, by obudzić Polaków.

Bo Albin Siwak, lat 79, jest dziś pisarzem. Członkiem Klubu Inteligencji Polskiej, który siedzibę ma vis a vis ambasady amerykańskiej. Raz na miesiąc w klubie odbywają się spotkania. Poza tym Siwak jeździ z wizytami w teren. To do Olsztyna, to do Starachowic. – Tyle jest jeszcze do napisania, tyle do zrobienia. Człowiek wstaje rano, a wieczorem nie wie, gdzie się ten czas podziewa – żali się. Na emeryturze nigdy się nie nudził. Kolegom tłumaczy: Jak wy ręce pod dupę podkładacie i czekacie na śmierć – wasza sprawa.

„Historie niewiarygodnie prawdziwe", „Od łopaty do dyplomaty", „Rozdarte życie" i trzy tomy wspomnień „Bez strachu". To literacki bilans ostatnich kilkunastu lat.

Pełną gębą śpiewaliśmy

Do pisania zachęciła go wychowawczyni ze szkoły, pani Cudna. „Albin, ty masz dar bardzo rzadki, umiesz utrwalić to, co dzieje się wokół ciebie" – zakomunikowała. Więc uwierzył i pisze. A wyrazy uznania złożyli mu nawet kiedyś Zygmunt Broniarek i Ludwik Stomma.

W gabinecie, zamiast myśliwskich trofeów, wiszą dwa nagie miecze. To te, które Ulrich von Jungingen podarował królowi Władysławowi Jagielle w „Krzyżakach". Prezent od reżysera Aleksandra Forda. W gablocie, niczym zatknięte na szpilkach motyle, przyszpilone rzędy medali. Polonia Restituta, ale także odznaczenia związkowe i Złote Kielnie dla mistrza budownictwa. Jest też ten z wyrazami wdzięczności za zainicjowanie budowy pomnika Poległym za Polskę Ludową. I ostatni – od abp. Sławoja Leszka Głódzia. „Za odwagę, wiedzę i talent, które autor tak dokładnie opisał w swych książkach, Bóg zapłać".

Połowa z ułożonych na półkach książek ma dedykacje. Od ministrów, marszałków i innych dygnitarzy. Gospodarz dużo czyta. Chociaż, jak wiadomo, ma problemy ze wzrokiem. Miał 11 lat, kiedy czekał na ojca przed bramą fabryki, a przed nim wybuchł ruski granat. Wzrok odzyskał dopiero na wiosnę 1945 r. Jego duże, przyciemniane okulary to znak charakterystyczny.

Te okulary przyciągały wzrok, kiedy maszerował w pochodach. – Pierwszy maja to było piękne święto – rozpromienia się. Nie pamięta, ile pochodów przeszedł jako zwykły Siwak, brygadzista. Raz był nawet chorążym, niósł sztandar. – Dzisiaj wielu ludzi pisze: Komuniści kijem naganiali. Bo jakby nie poszedł, to by go z pracy wyrzucili. A to nieprawda, bo w komunizmie brakowało rąk do pracy. Myśmy chodzili, pełną gębą śpiewali. Koledzy mogli potem iść zebrać się na pół litra. Były festyny, tańce, zabawy. My mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat. Świat wyglądał inaczej.

Urodził się jako syn przedwojennej sklepikarki z warszawskiego Grochowa. Ojciec, majster budowlany, stawiał kościół przy pl. Szembeka, a Albin uczył się u ks. Jana Sztuki. Po wojnie wyjechał do ojca na Mazury, do wsi Lutry. Powrócił w 1950 r., by odbudowywać Warszawę. Do PZPR wstąpił w roku 1970, gdy miał 37 lat. I nie żałuje. To dla takich jak on w PRL otwierała się perspektywa kariery. „Nie ma czasu na randki ani na żeniaczkę. Pracujemy po dwanaście godzin dziennie i często w niedzielę. Nikt nie narzeka" – wspominał w książce „Od łopaty do dyplomaty".

Od robotnika do Białego Domu

W końcu jednak się żeni. Pracuje w Hufcu Służby Polsce przy budowie MDM. Kolejno jako betoniarz, brygadzista budowlany, organizator brygady wielozawodowej w Kombinacie Budowy Warszawa Wschód, działacz związkowy, wreszcie wiceprzewodniczący Niezależnego Związku Zawodowego Budownictwa Przemysłowo-Budowlanego i Spółdzielczości Mieszkaniowej.

W najśmielszych snach nie przypuszczałby, że i jemu karnawał „Solidarności" otworzy drzwi do kariery. Po doświadczeniu Sierpnia '80, władza postanawia dokooptować do swojego grona grupę robotników. W lipcu 1981 r. na nadzwyczajnym zjeździe PZPR Albin Siwak zostaje członkiem Biura Politycznego KC PZPR i przewodniczącym Komisji Wniosków, Skarg i Sygnałów od Ludności Komitetu Centralnego.

„Czy chcielibyście, towarzyszu kapitanie, pełnić dalszą swoją służbę przy mnie? Na jakiś czas. Nie będzie to trwało dłużej niż moja kadencja w Komisji Skarg KC. Czuję, że moglibyście mi wiele pomóc. – Poczułem, jak od czubka głowy aż po stopy przepływa przeze mnie fala gorąca. Zaskoczony zapytałem: – Nie wiem, czy na to zasługuję... Dlaczego ja? Albin Siwak odparł: Bo widzę, jak się angażujecie i z jaką wiarą walczycie o sprawy swego ojca i jego przyjaciół". Ten rzadkiej urody dialog spisał kapitan Tadeusz Kowalczyk, adiunkt w Wojskowym Instytucie Ekonomicznym. W listopadzie 1981 r. Albin Siwak, wówczas członek Biura Politycznego, w taki właśnie sposób zaprosił go do współpracy. Kowalczyk propozycję przyjął.

Siwak miał swój gabinet w Białym Domu, czyli gmachu KC. Żeby trafić przed jego oblicze, ludzie po kilka miesięcy czekali w kolejce. W kancelarii wstępnej selekcji dokonywał zespół doradczy, prawnik i sekretarka.

Kiedy Siwak opowiada o tamtych czasach, bezwiednie podnosi się w fotelu. Głos staje się mocniejszy, gdy przytacza z pamięci dawne rozmowy. Przewodniczący Komisji Skarg Komitetu Centralnego to był ktoś: – Przychodzi raz do mnie podpułkownik AK. Wchodzi, ale nie siada. Pytam: dlaczego? Bo jak powiem, kim jestem, to pan mnie zaraz wygna. Niech pan siada – mówię – bo oficer ochrony będzie się bał, że pan mi chce zrobić krzywdę. – Usłuchał tego argumentu. – Pułkownik starał się o mieszkanie. Siwak postanowił mu pomóc. Ponieważ jednak bał się podsłuchów, wsunął mu do kieszeni karteczkę, by na rozmowę przyszedł do innego biura, które Siwak zajmował jako szef związków. – Kiedy tam do mnie trafił, obiecałem załatwić mieszkanie. W ciągu tygodnia mógł wybierać spośród kilku.

Ciało obce

Jednak w Biurze Politycznym od początku był traktowany jako ciało obce. Mieczysław Rakowski, który nie wahał się nazwać go „młotem", nieustannie domagał się od Wojciecha Jaruzelskiego odwołania towarzysza Albina. W „Dziennikach" Rakowski żali się, że Siwak wynosi sekrety z Biura Politycznego, jeździ po krajach bloku socjalistycznego i szkaluje partyjnych liberałów.

Kiedy już Rakowskiemu udaje się uzyskać obietnicę odwołania Siwaka, pojawiają się ciągłe przeszkody. A to artykuł o budownictwie opublikowany przez Siwaka w „Trybunie". To znów okoliczność, że Siwaka pokazali w telewizji.

Albin Siwak staje się symbolem robotnika w partyjnych władzach i zdobywa poparcie w klasie robotniczej. W 1983 r. w Hali Oliwii, podczas narady młodych członków partii, choć nie zostaje dopuszczony do głosu, dostaje największe brawa przy przywitaniu i rozdaje najwięcej autografów. We wrześniu występuje w Nowym Sączu, a kiedy Rakowski uznaje jego przemówienie za „wredne", miejski sekretarz partii zamyka taśmę ze spotkania w kasie pancernej i odmawia wydania nawet Jaruzelskiemu.

Rakowski skarży się: „Naprawdę nie jestem siwakożercą, ale ten człowiek jest szkodnikiem". Nawet sam Jaruzelski zbiera wypowiedzi Siwaka. Ma ich całą bibliotekę. O tym, że i bez pieniędzy można rozgonić harcerzy w mundurach idących w pielgrzymce na Jasną Górę oraz zrobić porządek z obcymi klasowo nauczycielami. Albo takie, że inteligenci mogą należeć do partii, ale muszą przejść na inne klasowe pozycje.

W partyjnych władzach krążyły dowcipy o robotnikach z Biura Politycznego – oprócz Siwaka najsłynniejszą przedstawicielka tej grupy była Zofia Grzyb, skądinąd pierwsza kobieta w składzie Biura Politycznego. Trwa dyskusja o sposobach walki z Kościołem. Głos w sprawie zabiera towarzysz Siwak. I jak zwykle jest stanowczy: „Trzeba zamknąć tę Kurię Skłodowską". Do dyskusji włącza się towarzyszka Zofia Grzyb: – Nie wiedziałam, że i w Skłodowie jest kuria – konstatuje.

Jednak żarty się kończą. Kiszczak wyciąga Siwakowi, że jedną willę oddał pierwszej żonie, teraz zaś buduje drugą. Wreszcie wrogowie sięgają po najbardziej kompromitujący argument: posłał syna do Pierwszej Komunii. Siwak zaprzecza, ale – jak odnotowuje Rakowski – ręce mu się trzęsą.

W lipcu 1986 r. Siwak na X zjazd partii przyjeżdża pewny siebie. Rozdaje autografy, wpisuje dedykacje. Mina rzednie mu dopiero, gdy Jaruzelski ogłasza skład nowego Biura Politycznego – już bez niego. „Przecież wy, towarzyszu, od pięciu lat nie jesteście robotnikiem. Straciliście swoje podglebie" – argumentuje I sekretarz.

Placówka

I w jednej chwili znika. Jeszcze się wydawało, że idzie w pochodzie, że niesie sztandar, stoi na trybunie. A już leciał. W drodze do Libii – na placówkę, gdzie jako radca ministra do spraw partyjno-związkowych miał się zajmować sprawami polskich załóg – rozpoznała go stewardesa. „Podała mi plik pocztówek z prośbą o dedykację. – Po co wam mój podpis? – spytałem ją. – Na pamiątkę, że pan z nami leciał – odpowiedziała. – Owszem, zrobię to, ale uważam, że za jakiś czas wyrzucicie te karty, bo będziecie się wstydzić mojego nazwiska. – Co pan mówi? – Żachnęła się dziewczyna" – wspomina w książce „Od łopaty do dyplomaty". W informatorze „Kto jest kto" wydanym w 1984 r. notka o Albinie Siwaku zajmuje pół szpalty. Ale już w „Kto jest kto" z 1989 r. prof. rolnictwa Siuta Jan sąsiaduje bezpośrednio z Siwickim Florianem, generałem armii. Po Siwaku nie został nawet ślad.

„Tak więc zostałem radcą ambasady bez prawa przyjeżdżania do Polski, kiedy chcę, a także na plenarne obrady KC. A byłem przecież nadal członkiem KC" – wspominał. Na miejscu czekało na niego mieszkanie w polskim kampie robotniczym pod Trypolisem, stary samochód bez klimatyzacji i niewiarygodne upały.

Koniec misji w Libii zbiegł się z końcem PRL. Z placówki w 1990 r. wracał do innej Polski. Jak wspomina, nowa władza nawet nie przysłała biletów powrotnych dla niego i jego rodziny. Przez miesiąc siedział w Libii bez środków na powrót. Próbowano odebrać mu paszport dyplomatyczny, ale odmówił wydania. „Ale kto w Polsce wtedy liczył się z prawem? Minister – Żyd. Geremek, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych – Żyd, Kuroń, minister – Żyd. Akurat z całą tą trójką w Polsce toczyłem wojnę" – wspomina w książce „Bez strachu".

Pożegnał się więc z dyplomacją: „Sam podszedłem do jego wysokości ministra, o którym była opinia, że ręki nie podaje. Gdy wszedłem do jego gabinetu, to wyraźnie widziałem zdziwienie na jego twarzy. Nie zbliżałem się do jego biurka, tylko stojąc parę metrów dalej, wyjąłem z kieszeni dyplomatyczne paszporty i rzuciłem na jego biurko. Rozejrzałem się, czy nikogo nie ma w pobliżu, i powiedziałem: – Masz, pedale, te paszporty i udław się! Nie czekałem, aż wezwie ochronę, tylko szybko wyszedłem z gmachu".

Ekspert od Żydów

W nowej Polsce zmienia fach. Z betoniarza staje się pisarzem. Pierwsze książki wydaje w 2000 r. W „Rozdartym życiu" opowieść – po części autobiograficzna – o pierwszych latach po wojnie zaczyna się od opisu przygody w zmierzającym na Mazury pociągu, którym bohater podróżował z trzema cwaniakami z Brzeskiej, spracowanym chłopem o rękach jak łopaty oraz Helą i Zosią, która miała „kuperek gorący jak czajnik". W kolejnych książkach miejsce kuperków i miłosnych igraszek zastępuje temat dla Siwaka najważniejszy: Żydzi.

– Od drugiej wojny mniejszość jest większością. Polacy nie mieli nic do gadania – przekonuje. W jego książkach jest więc i o Salomonie Morelu, i o tym, że na festiwalu sztuki w Wenecji Polskę reprezentowała Yael Bartana, co było policzkiem wymierzonym w polskich artystów. Ten punkt widzenia spotyka się – jak twierdzi – z dużym odzewem. „Temu, który odważył się być Polakiem wśród sfory antypolskich kundli" – napisał mu w dedykacji Winicjusz Kossakowski, autor książki o tym, jak powstało państwo polskie. Major pilot Roman Kaleta pisze: „Jest to próba wyjęcia na powierzchnię ogólnoludzką pilnie strzeżonej tajemnicy wypracowanej przez tysiąclecia, metody życia małego plemienia żydowskiego na barkach narodów świata. Dwa tysiące lat wstecz naród żydowski przetrwonił własną ojczyznę, własną ziemię i władzę. (...) To, co pan napisał, to nie jest żaden antysemityzm. To jest otwieranie na siłę Polakom oczu o powrocie Żydostwa, między innymi do naszych domostw, naszej psychiki, naszego życia". Tomasz Rafalski z Olsztyna nie traci nadziei na odzyskanie Polski z rąk antypolskich polityków, którzy zaprzedali się Żydom. Listy piszą i księża, i dostojnicy kościelni, i generał brygady Zbigniew Pudysz. A pułkownik Obara napisał nawet poemat: „Poloneza czas zacząć panowie i panie. Temu musi służyć Siwakowe granie".

Marszałek Kulikow i światowa lewica

Gdyby Albin Siwak był człowiekiem prawicy, z pewnością wyzwalałby nie mniejsze emocje niż nieżyjący już ksiądz Jankowski. Jednak nie wzbudza. W marcu ubiegłego roku do Siwaka udał się dziennikarz „Gazety Wyborczej". Odnotował, że nad wejściem do pokoju wisi krzyż. I że Siwak objaśnił mu „pokrętną rolę żydowskich doradców w »Solidarności«". Po czym dziennikarz gładko przeszedł do pytań o Libię, w której gospodarz spędził wszak cztery lata.

Nieco wcześniej, niedługo po katastrofie smoleńskiej, u Siwaka gościli panowie z Telewizji Narodowej. Szukali odpowiedzi na pytanie, które „nurtowało ich serce najbardziej": czy Polacy tworzący PRL oraz Polacy, którzy w PRL byli uciskani, mogą przeciwstawić się temu, co na Polskę idzie – wszak coraz głośniej się mówi o haraczu za Holokaust. Ustawili kamerę, wyciągnęli krzyż i statuetkę Piłsudskiego. I filmowali. Na YouTubie można więc obejrzeć, jak Albin Siwak zapowiada, że wybiera się pod ustawiony przed Pałacem Prezydenckim krzyż. – Nie wypadało mi wojny robić, ale przecież Piłsudski żadnym patriotą ani osobą godną szacunku nie był. Kto zna jego historię – a ja opisałem ją nawet w detalach – wie, co Piłsudski zrobił dla Polski. No, ale ten pan nagrywał, a potem osiemdziesięciu procent z tego, co mówiłem, nie puścił – skarży się dziś Siwak. Pod krzyżem jednak nie był.

A sama katastrofa smoleńska? Siwak ma na ten temat własne zdanie. Choć zdaje sobie sprawę z tego, że wielu ludzi może się śmiać z jego słów. Samolotem leciało dziesięciu duchownych, w tym kilku pochodzenia żydowskiego. Nie ma tu nic dobrego lub złego, że ktoś był Żydem, bo w ten sposób doszlibyśmy do wniosku, że i Chrystus, i Matka Boska byli Żydami, a nie o to chodzi. Ale kapłani przysięgali, że posługiwać się będą wyłącznie prawdą, chociażby im groziła śmierć. A oni lecieli, by uwiarygodnić kłamstwo prezydenta! Prezydent miał jak byk napisane, że za morderstwo w Katyniu odpowiada Związek Radziecki i Rosja. A precyzyjnie należało powiedzieć: radzieckie NKWD, w skład którego wchodziło 84 proc. Żydów! Katastrofa zdarzyła się więc, ponieważ duchownych nie było stać na powiedzenie prawdy pełnym tekstem!

Z obecną lewicą nie ma kontaktu i nie chce mieć, chociaż Leszka Millera zna od czasu, gdy ten był jeszcze członkiem organizacji młodzieżowej. – Lewica światowa ma na sztandarach obronę interesów ludzi pracy: nie chodzi tu tylko o łopaciarza czy górnika, ale o lekarzy, filozofów, aktorów. Polska lewica ich interesów nie broni. Nie jest też w interesie lewicy chodzić z lesbijkami, pedałami i innymi – peroruje. Więc spaliłby się ze wstydu, gdyby stanął z lewicą w jednym szeregu. Prawicy też nie popiera. W tej chwili na scenie politycznej nie ma ludzi, z którymi się identyfikuje. – Może powstanie taka organizacja, ale jej w tej chwili nie widzę – tłumaczy. On sam ma inne zajęcia – niedawno był w Moskwie. Rozmawiał z marszałkiem Kulikowem i innymi znajomymi z dawnych czasów.

W podwarszawskim Rembertowie, pośród zielonych sosen, pielęgnuje ogródek i wrogość do Żydów. Rosną trawa, kwiaty i listki. A także kolejne tomy wspomnień. Albin Siwak – w młodości budowniczy MDM, a w latach 80. symbol partyjnego betonu – gości przyjmuje w salonie umeblowanym meblościanką, lecz ozdobionym afrykańskimi maskami. Usadowiony w wygodnym fotelu tłumaczy, że pisze, by obudzić Polaków.

Bo Albin Siwak, lat 79, jest dziś pisarzem. Członkiem Klubu Inteligencji Polskiej, który siedzibę ma vis a vis ambasady amerykańskiej. Raz na miesiąc w klubie odbywają się spotkania. Poza tym Siwak jeździ z wizytami w teren. To do Olsztyna, to do Starachowic. – Tyle jest jeszcze do napisania, tyle do zrobienia. Człowiek wstaje rano, a wieczorem nie wie, gdzie się ten czas podziewa – żali się. Na emeryturze nigdy się nie nudził. Kolegom tłumaczy: Jak wy ręce pod dupę podkładacie i czekacie na śmierć – wasza sprawa.

„Historie niewiarygodnie prawdziwe", „Od łopaty do dyplomaty", „Rozdarte życie" i trzy tomy wspomnień „Bez strachu". To literacki bilans ostatnich kilkunastu lat.

Pełną gębą śpiewaliśmy

Do pisania zachęciła go wychowawczyni ze szkoły, pani Cudna. „Albin, ty masz dar bardzo rzadki, umiesz utrwalić to, co dzieje się wokół ciebie" – zakomunikowała. Więc uwierzył i pisze. A wyrazy uznania złożyli mu nawet kiedyś Zygmunt Broniarek i Ludwik Stomma.

W gabinecie, zamiast myśliwskich trofeów, wiszą dwa nagie miecze. To te, które Ulrich von Jungingen podarował królowi Władysławowi Jagielle w „Krzyżakach". Prezent od reżysera Aleksandra Forda. W gablocie, niczym zatknięte na szpilkach motyle, przyszpilone rzędy medali. Polonia Restituta, ale także odznaczenia związkowe i Złote Kielnie dla mistrza budownictwa. Jest też ten z wyrazami wdzięczności za zainicjowanie budowy pomnika Poległym za Polskę Ludową. I ostatni – od abp. Sławoja Leszka Głódzia. „Za odwagę, wiedzę i talent, które autor tak dokładnie opisał w swych książkach, Bóg zapłać".

Połowa z ułożonych na półkach książek ma dedykacje. Od ministrów, marszałków i innych dygnitarzy. Gospodarz dużo czyta. Chociaż, jak wiadomo, ma problemy ze wzrokiem. Miał 11 lat, kiedy czekał na ojca przed bramą fabryki, a przed nim wybuchł ruski granat. Wzrok odzyskał dopiero na wiosnę 1945 r. Jego duże, przyciemniane okulary to znak charakterystyczny.

Te okulary przyciągały wzrok, kiedy maszerował w pochodach. – Pierwszy maja to było piękne święto – rozpromienia się. Nie pamięta, ile pochodów przeszedł jako zwykły Siwak, brygadzista. Raz był nawet chorążym, niósł sztandar. – Dzisiaj wielu ludzi pisze: Komuniści kijem naganiali. Bo jakby nie poszedł, to by go z pracy wyrzucili. A to nieprawda, bo w komunizmie brakowało rąk do pracy. Myśmy chodzili, pełną gębą śpiewali. Koledzy mogli potem iść zebrać się na pół litra. Były festyny, tańce, zabawy. My mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat. Świat wyglądał inaczej.

Urodził się jako syn przedwojennej sklepikarki z warszawskiego Grochowa. Ojciec, majster budowlany, stawiał kościół przy pl. Szembeka, a Albin uczył się u ks. Jana Sztuki. Po wojnie wyjechał do ojca na Mazury, do wsi Lutry. Powrócił w 1950 r., by odbudowywać Warszawę. Do PZPR wstąpił w roku 1970, gdy miał 37 lat. I nie żałuje. To dla takich jak on w PRL otwierała się perspektywa kariery. „Nie ma czasu na randki ani na żeniaczkę. Pracujemy po dwanaście godzin dziennie i często w niedzielę. Nikt nie narzeka" – wspominał w książce „Od łopaty do dyplomaty".

Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy