Elita. Słowo nieaktualne

Środowiska tworzące kiedyś elitę Rzeczypospolitej pogodziły się z tym, że ktoś – nie do końca wiadomo kto – przygotował za nie odgórny scenariusz rozwoju.

Publikacja: 18.05.2013 01:01

Elita. Słowo nieaktualne

Foto: ROL

Red

Słowo „elita", wymawiane niegdyś z uznaniem lub choćby zazdrością, dziś pada najczęściej jako element surowej krytyki kręgów rządowych i parlamentarnych lub gorzkiej ironii pod adresem środowisk opiniotwórczych.

W języku potocznym dotyczy  tych, którzy potrafili się dobrze urządzić, zajmują wysokie stanowiska, często ponad miarę swoich umiejętności. Opis ze słownika Kopalińskiego, który widział jeszcze elitę jako „ludzi przodujących pod względem prestiżu, kwalifikacji albo władzy", stracił na aktualności. Język dostosował się do rzeczywistości, w której elita w dawnym tego słowa znaczeniu powoli zanika.

Śmietanka i towarzystwo

Nie należy przy tym mylić tej zanikającej elity z dominującą w mediach rzeszą celebrytów wypowiadających swe niezbyt oryginalne poglądy na każdy temat. Fakt, że to oni stali się najbardziej opiniotwórczą grupą, nie jest przy tym wyłącznie polską przypadłością. O wsparcie aktorów, piosenkarzy i medialnych gwiazd bez dających się łatwo wyjaśnić kwalifikacji zabiegają politycy w kampaniach na całym świecie. Sięgają po nich stacje telewizyjne i kampanie reklamowe.

Równocześnie nawet reprezentanci tradycyjnie rozumianych elit coraz częściej zapraszani są do udziału w debacie na prawach celebrytów. Dziennikarze odpytują ich z bieżących wydarzeń bez związku z kompetencjami gościa, pytają raczej o emocje i oceny moralne niż o chłodne analizy. I przerywają każdą wypowiedź w momencie, w którym mogłaby ona wyjść poza to, co stanowi obiegową, potoczną opinię.

Tradycyjnie rozumiana elita nie została zatem wykluczona z debaty. W wielu wypadkach wycofała się z niej, widząc, że jej słów nie słucha się już z tą samą uwagą co dawniej. Zamilkła rozczarowana dominacją innego języka polityki, zmianą gustów kulturalnych publiczności, upadkiem dawnych hierarchii wartości.

Dawna elita coraz bliższa jest ostatecznej abdykacji, złożenia troski o los kraju w ręce aparatu administracyjno-politycznego. Trud rekonstrukcji własnej pozycji wydaje się być ponad jej siły

Zjawisko kryzysu tradycyjnie rozumianych elit zbiegło się bowiem w Polsce z załamaniem się kulturowej dominacji inteligencji. Jeszcze w latach 90. nadawała ona ton polityce i debacie publicznej, określała format mediów, szczególnie tych drukowanych, miała istotny wpływ na kształtowanie wyobrażeń o hierarchiach w kulturze.

To co inteligenckie wyparowało pod presją zjawisk, które nieco pochopnie nazwano komercjalizacją kultury, choć inwazja złego gustu, pospolitego chamstwa, językowej bylejakości nie miała wyłącznie przesłanek rynkowych. Kluczowe było znaczenie zjawisk społecznych i politycznych, w tym szerokiego awansu ludzi nieakceptujących wzorców inteligenckich. Kryzys, a może upadek, kulturowej i politycznej dominacji inteligencji musiał wiązać się z regresem związanych z nią dawnych elit.

Jednocześnie jednak na ich miejsce nie pojawiały się elity nowe. Niektórym się wydawało, że dziennikarze, politycy i ludzie biznesu ukonstytuują nową śmietankę towarzyską Trzeciej Rzeczypospolitej. Po wybuchu afery Rywina karierę zrobiło pojęcie „towarzystwo". Szybko jednak okazało się, że wąski krąg znajomych prezydenta i kilku wpływowych przedsiębiorców nie stanowił żadnego stabilnego świata. W obawie przed dociekliwością mediów i posłów z komisji śledczej rozpierzchł się, zacierając ślady dawnych znajomości i powiązań.

Dziś rząd ma komfortową sytuację, w której brak opiniotwórczej i bezstronnej elity społecznej stwarza przestrzeń, w której wystarczy sprawne panowanie nad przekazem medialnym, który z natury rzeczy jest powierzchowny, krótkotrwały i skoncentrowany na tym, co łatwo uchwytne. A zatem świetnie poddaje się technikom „spin doktorów" przykrywających wpadki rządu i niemuszących się liczyć z jakimkolwiek poważniejszym sądem na temat stanu rzeczy.

Na obraz i podobieństwo

Wydaje się zatem, że pierwszym istotnym skutkiem słabości lub wręcz braku elit są gorsze rządy, niższy poziom debaty publicznej, a także wyraźnie obniżona jakość demokracji. Gdy jedyną elitą w kraju staje się elita polityczna – brakuje grupy, która mogłaby brać na siebie rolę arbitra. I to nie w sensie formalnych reguł gry, nadzorowanych przez sądy i instytucje kontrolne, ale podstawowej treści polityki.

By przekonać się, że nasze obawy nie są całkiem bezzasadne, warto sięgnąć do klasycznej już książki Josepha Schumpetera „Kapitalizm, socjalizm, demokracja", w której stawia on tezę, iż jednym z warunków sukcesu demokracji jest „istnienie warstwy społecznej, która sama jest rezultatem procesu rygorystycznej selekcji". A zatem nie elity w sensie tylko opisowym, ale także przedstawiającej sobą pewną rzeczywistą jakość działań, myśli i postaw. Co więcej, Schumpeter domaga się, by warstwa ta miała pojęcie o „rzemiośle politycznym", a zatem by nie podchodziła do polityki wyłącznie z pozycji wyniosłego moralisty, ale była w stanie zrozumieć świat politycznych realiów.

Przeciwstawia przy tym pozytywny przykład Anglii, jako kraju wyposażonego w tego rodzaju elitę, Niemcom z okresu Republiki Weimarskiej, którym takiej właśnie elity zabrakło. W której miarę tego, co słuszne i dopuszczalne, ustalali wyłącznie politycy. Co więcej, ze względu na brak silnej elity zdolnej do wpływania na rekrutację politycznych liderów – o ich doborze decydowały często mechanizmy selekcji negatywnej. Oczywiście przykład Niemiec lat 30. jest skrajny. Jednak skutki braku elit zdolnych wpływać na mechanizmy polityczne zawsze są negatywne.

We współczesnej polityce polskiej awans ludzi, o których kiedyś mówiono „bierny, mierny, ale wierny", stał się tak powszechny, że dominują oni dziś nie tylko w szeregach partyjnych działaczy, ale także na wysokich stanowiskach publicznych. Co więcej, sięgają po nich zgodnie wszystkie partie, które dochodzą do władzy.

Mechanizm ten rozszerza się zresztą także na inne sfery życia publicznego. Z czasem określa nie tylko charakterystykę kręgów sprawujących władzę, ale także normy, które ich dominacji sprzyjają.

Mówiąc wprost, owi „mierni politycy" i „mierni urzędnicy" kształtują świat na swój obraz i podobieństwo. Domagają się systemu edukacji, który będzie obliczony na przeciętne umiejętności i przeciętne wyniki. W którym nie będzie miejsca na indywidualności i wybitne talenty.

Tworzą tysiące drobiazgowych regulacji, sądząc, że tylko one mogą pozwolić na sprawowanie efektywnej kontroli nad procesami społecznymi. Sprowadzają wszystko do banalnych statystyk i pozorowanych wyników. Ich wyobrażenia o świecie ukształtowały ducha obecnej epoki w polskim życiu publicznym. Ducha, który  sprawia, że ministrami zostają ludzie, którzy w bardziej wymagającym systemie nie osiągnęliby nawet podrzędnych funkcji urzędniczych. Ducha, który lekceważy przymioty kształtujące kiedyś społeczne elity. Zaniża poziom oczekiwań od kandydatów na ważne stanowiska, umacnia nepotyzm i klientelizm w obsadzaniu tych drugorzędnych.

Państwo staje się łupem. Elita, która mogłaby stanąć w jego obronie, jest dziś zbyt słaba, by tego dokonać. Nie tylko zresztą w wymiarze ogólnopolskim.

Twór bez głowy

W większości ośrodków lokalnych nie możemy bowiem wykazać innej elity niż administracyjno-polityczna. Oczywiście istnieje krąg ludzi zamożnych, właścicieli dużych przedsiębiorstw, ale oni niechętnie ryzykują wypowiadanie się o sprawach publicznych. Nie chcą mieć kłopotów – potrafią zadbać o swoje sprawy i nie zamierzają narażać dobrze prosperujących przedsięwzięć na takie czy inne represje ze strony rządzących.

Elita reprezentująca wolne zawody, środowiska akademickie, świat dawnej inteligencji jest do pewnego stopnia niema. Część dlatego, że jej pozycja zawodowa lub możliwości zarobku są pochodną dobrych relacji z politykami czy wysokimi urzędnikami. Inni milczą, bo zwątpili w to, że ich głos zostanie wzięty pod uwagę. Wreszcie – niezwykle istotny jest fakt obumierania silnych kiedyś mediów regionalnych.

Dziś największe ośrodki, uważane przez wielu za metropolie, nie mają liczących się mediów. W przeglądach prasy nie cytuje się tytułów krakowskich czy poznańskich, elita Wrocławia czy Gdańska ma znacznie słabszą możliwość mówienia o sprawach kraju niż warszawska. Sprzyja to prowincjonalizacji wielu ośrodków, które po roku 1990 podejmowały wysiłki wydawania własnej gazety, a dziś „obsługiwane są" jedynie ogłoszeniowo-tabloidalnymi czasopismami pomijającymi to, co mogłoby znużyć przeciętnego czytelnika.

Warto dodać, że wiąże się to też z coraz słabszą pozycją dawnej elity solidarnościowej, która była sprawcą odrodzenia samorządu terytorialnego i bujnego życia lokalnego w latach 90. Tylko do pewnego stopnia spowodowane jest to czynnikiem pokoleniowym.

Gdy analizuje się biogramy posłów, władz samorządowych, w tym także 50- i 60-latków, uderza coraz silniejsza pozycja ludzi, którzy w latach 80. po prostu byli „nieobecni" lub lokowali się na niskich piętrach hierarchii władzy.

Przyczyna tego stanu rzeczy wydaje się dość prosta. W dzisiejszym, wymagającym konformizmu, życiu publicznym czują się oni znacznie lepiej niż ludzie z którejkolwiek ze stron barykady – zwłaszcza przedstawiciele dawnej opozycji. Jednocześnie – podobnie jak ogólnopolskie elity polityczne – żywią oni pewnego rodzaju pogardę wobec „inteligenckiego" wzorca polityki jako gadania, projektowania czy moralizowania. Polityka jest techniką utrzymywania się przy władzy poprzez wygrywanie wyborów, wszystko inne jest – ich zdaniem – zawracaniem głowy.

W realiach lokalnych władze samorządowe rzadko mają do czynienia z kompetentną elitą miejską zdolną do oceny ich postępowania. Po pierwsze dlatego, że środowiska, które kiedyś tworzyły takie elity, uległy obecnie segmentacji. Silniejsze więzi istnieją jedynie w obrębie grup zawodowych – nauczycielskich, prawniczych, akademickich, lekarskich – rzadko kiedy je przekraczają.

Nie istnieją niemal miejsca spotkań czy kanały komunikacji, jakie stanowiła niegdyś prasa lokalna na poziomie. Uroczystości lokalne są domeną elity urzędniczej: samorządowców, szefów służb i urzędów, spółek komunalnych, czasem proboszczów i dyrektorów szkół. Elity lokalne, stworzone niegdyś wokół komitetów obywatelskich, nie przetrwały dwóch dekad. Społeczeństwo obywatelskie jest w wielu polskich miastach tworem bez głowy.

Rezygnacja autorytetów

Sprawa elit lokalnych jest o tyle ważna, że samo ich istnienie wytwarzałoby pewną praktykę polegającą na funkcjonowaniu niezależnej od władzy hierarchii społecznej. Istnienie takiej lokalnej elity wzmacniałoby poczucie wolności, możliwości formułowania krytycznych opinii niebędących elementem rywalizacji politycznej o władzę.

Świadomość, że w każdym dużym mieście istnieje krąg osób prowadzących rozmowę na temat problemów i przyszłości, a nie pobierających z tego tytułu wynagrodzenia, byłaby zatem społeczną rewolucją o ogromnych skutkach.

Także w wymiarze edukacji obywatelskiej, która z natury rzeczy polega przede wszystkim na obserwacji realiów lokalnej polityki. Młodzież, która wie, że sprawy miasta w zasadzie nikogo nie obchodzą, a są jedynie przedmiotem niepoważnych kłótni na posiedzeniach rady, skłonna jest postrzegać życie publiczne jedynie jako przestrzeń realizacji partykularnych interesów.

Gdy po skończeniu studiów się orientuje, że mechanizm władzy jest w praktyce sposobem zapewniania rozmaitym ludziom i grupom pracy w ramach jej struktur, traci bezpowrotnie zainteresowanie sprawami lokalnymi.

To samo dzieje się na poziomie państwa. Sposób, w jaki dawne elity lokalna i krajowa zajmowały się sprawami publicznymi, w zasadzie zaginął. W tym sensie możemy mówić o zanikającej praktyce społecznej. Wraz z nią obumiera publicystyka jako debata publiczna między różnymi stanowiskami, a coraz silniejsze stają się media tożsamościowe, replikujące zachowania ze sfery rywalizacji politycznej.

Oczywiście różnica poglądów i sympatii, ostry spór polityczny i ideowy należą także do trwałych elementów życia elit społecznych. Jednak tylko czasami prowadzą one do tak głębokich pęknięć, jakie dziś obserwujemy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kręgi składające się kiedyś na te elity są dziś silnie skonfliktowane. Że straciły dystans wobec własnych politycznych przekonań i fobii, straciły zdolność abstrahowania od dzielących je różnic.

W tym sensie praktykowanie misji społecznej, która ciąży na elitach, okazało się po prostu za trudne. Wielu ludzi, którzy mogli odgrywać rolę  powszechnie akceptowanych autorytetów, zrezygnowało z odgrywania samodzielnej i niepoddającej się politycznej manipulacji roli. Zamiast obiektywizować partyjne spory, stali się oni rzecznikami jednej ze stron.

Wykluczenie komunikacyjne

Niezwykle ciekawe jest zatem obserwowanie tego, czy w najbliższych latach następować będzie – powolna z natury – rekonstrukcja elit społecznych na poziomie lokalnym i krajowym, czy też nastąpi ich ostateczna abdykacja. Abdykacja z kluczowej roli, jaką odgrywają elity w każdej odmianie nowoczesnych porządków. Nieprzypadkowo bowiem wielka kariera tego słowa wiąże się z pewną fazą rozwoju europejskich społeczeństw, w których pojawiła się luka po tracącej wpływy arystokracji.

Demokratyczna forma rządów posiadała obok zalet pewne oczywiste braki, które dzisiejszym językiem definiujemy jako krótkowzroczność (perspektywa kolejnych wyborów), populizm (schlebianie najniższym instynktom i kiepskim gustom), przekupność itp. Potrzeba istnienia czynnika równoważącego te słabości jest zatem dość oczywista, choć jego forma – z pewnością dyskusyjna.

Dzisiejsza „demokracja liberalna" radzi sobie z tym brakiem na różne sposoby. Czynnikiem, który ma przywołać ją do odpowiedzialności, są rynki finansowe, których zła opinia ściągnęła poważne kłopoty na niejeden kraj. W państwach europejskich – równowaga myślenia strategicznego ma być uzyskiwana przez brukselskich biurokratów i krajowych ekspertów wypracowujących plany rozwoju dalece wykraczające poza wyobraźnię politycznych liderów. I choć większość łatwo godzi się na te ograniczenia, rzadko kto dostrzega, że wzmacniają one „rozwój zależny" i nie sprzyjają definiowaniu własnych dalekowzrocznych interesów.

Przykładem mogą być ostatnie lata realizacji programów operacyjnych korzystających z bogatych środków unijnych. Mające kluczowy wpływ na ich kształt rządowe strategie rozwojowe nie były przedmiotem poważnej publicznej dyskusji, a jedynie ekspercko-urzędniczych konwentykli. Tak samo działo się na poziomie lokalnym. Tu zresztą strategie nosiły często znamiona „produkcji seryjnej", opracowywanej według jednego, niezbyt przekonującego wzorca.

Można odnieść wrażenie, że środowiska tworzące kiedyś elitę krajową i elity lokalne pogodziły się z tym, że ktoś – nie do końca wiadomo kto – przygotował za nie odgórny scenariusz rozwoju. Ominęła je intelektualna przygoda, która fascynowała poprzednie pokolenia żyjące w niepodległym, a nawet tylko częściowo korzystającym z autonomii państwie. Przygoda polegająca na projektowaniu nowych rozwiązań infrastrukturalnych, nowej przestrzeni publicznej i nowych instytucji.

Przez kilkanaście lat mieszkałem w Nowym Sączu. Mieście, którego wszystkie połączenia kolejowe powstały w wieku XIX (a zatem „za Austriaków"), a w którym wiek XXI zaczął się od powolnego ich likwidowania. W pierwszej dekadzie tego stulecia ekspresy do Warszawy i Budapesztu zniknęły bezpowrotnie z rozkładów jazdy na nowosądeckim dworcu. A zapowiedzi budowy nowej linii kolejowej do Krakowa przesuwano za coraz bardziej odległy horyzont.

Ze stoickim spokojem przyjmowano likwidację kolejnych połączeń, upadek lokalnego PKS, a w uczonych ekspertyzach pojawiło się nawet pojęcie „wykluczenie komunikacyjne". Miastu i regionowi brakowało elity, która mogłaby za punkt honoru wziąć przełamanie tego niekorzystnego trendu. Nie elity politycznej – bo ta ma się całkiem dobrze, żyjąc w przekonaniu o kolejnych odnoszonych sukcesach – ale właśnie niezależnej od zobowiązań wymuszanych przez walkę o władzę, elity społecznej.

Bez starań

W szerszym wymiarze taki sam skutek przynosi słabość elit ogólnopolskich. Podobnie jak elity miejskie – uległy one daleko idącej segmentacji i straciły ochotę i zdolność myślenia w kategoriach całości. W latach 90. potrafiły jeszcze tworzyć ramy konsensusu w kwestiach integracji europejskiej i atlantyckiej. Obecnie w zasadzie żadna ze spraw wymagających zgody nie jest przedmiotem ich usilnych starań zmierzających do uzgodnienia stanowisk, określenia hierarchii ważności celów, mobilizowania aktywności społecznej.

Dziś dawna elita coraz bliższa jest ostatecznej abdykacji, złożenia troski o los kraju i jego głównych ośrodków w ręce aparatu administracyjno-politycznego. Trud rekonstrukcji własnej pozycji wydaje się być ponad jej siły.

Autor jest historykiem, politologiem i publicystą, był twórcą i prodziekanem Wydziału Studiów Politycznych i kierownikiem Zakładu Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu – National Louis University w Nowym Sączu

Plus Minus
Artysta wśród kwitnących żonkili
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem
Plus Minus
Dziady pisane krwią
Plus Minus
„Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”: Skandynawskie historie rodzinne
Plus Minus
„PGA Tour 2K25”: Trafić do dołka, nie wychodząc z domu
Plus Minus
„Niespokojne pokolenie”: Dzieciństwo z telefonem