Kiedy obejmując po raz trzeci w swoim życiu funkcję premiera Węgier Viktor Orbán wygłaszał 10 maja w parlamencie zwyczajowe przemówienie, nie spodziewał się, że wywoła burzę. „Kwestię węgierską rozpatrujemy jako problem europejski. Węgrzy w Basenie Karpackim mają prawo do podwójnego obywatelstwa, korzystania z praw wspólnotowych oraz autonomii. To nasze stanowisko, które prezentujemy w polityce międzynarodowej – mówił Orbán. – Szczególnej aktualności temu problemowi nadaje sytuacja żyjącej na Ukrainie 200-tysięcznej społeczności węgierskiej, która powinna otrzymać podwójne obywatelstwo, wszelkie prawa narodowej społeczności oraz możliwość zorganizowania samorządu".
Słowa te zabrzmiały jak mocny zgrzyt, zwłaszcza w sytuacji, gdy Ukraina znalazła się w przededniu groźby secesji i rozbioru terytorialnego. Może zresztą owo faux pas przeszłoby niezauważone, gdyby nie nagłośnienie wyrwanych z kontekstu dwóch zdań przemówienia przez rosyjskie agencje, które postarały się, by usłyszał o nich cały świat. Orbán stał się nagle rewizjonistą, wręcz uczestnikiem „nowego Monachium". Zapewne ku własnemu zdziwieniu, gdyż nie powiedział niczego, o czym nie mówiłby wcześniej zarówno on, jak i wszyscy liczący się politycy nad Dunajem.
Dyplomacja węgierska próbowała załagodzić wymowę wypowiedzianych w źle wybranym momencie słów premiera, ale po tygodniu on sam zabrał głos po raz drugi. Krótko, ale zdecydowanie wyjaśnił, że nie ma mowy o żadnej pomyłce: sprawa mniejszości jest i będzie ważna dla rządu w Budapeszcie.
Racja stanu i rozbiory
Niezależnie od okoliczności politycznych Orbán nie mógł postąpić inaczej. Zrobił to, co robili przed nim wszyscy pokomunistyczni przywódcy węgierscy od czasu premiera Józsefa Antalla, który w 1990 r. stwierdził, że „czuje się premierem 15 milionów Węgrów" (a więc także tych mieszkających poza granicami).
Z tego szeregu wyłamał się jedynie socjalista Ferenc Gyurcsány, który nie dość, że (podobnie jak większość węgierskiej lewicy) nie wykazywał zainteresowania problemami mniejszości, to jeszcze namawiał do głosowania (w referendum rozpisanym pod naciskiem Fideszu w 2004 r.) przeciwko przyznawaniu Węgrom w państwach ościennych podwójnego obywatelstwa. Właśnie przez to oskarżony został o zdradę interesu narodowego, a odwrócenie się od rodaków zza granic dopisano mu do rachunku największych przewinień, gdy przed czasem musiał zrezygnować z urzędu.
Wystąpienie Orbána można było uznać za uległość wobec nacjonalistycznych nastrojów albo za próbę przejęcia wyborców szowinistycznego Jobbiku podczas europarlamentarnej kampanii wyborczej: tak przynajmniej oceniła je większość słabo orientujących się w węgierskich realiach komentatorów. W rzeczywistości obraz jest znacznie bardziej złożony. Aby go zrozumieć, trzeba się cofnąć do wydarzeń sprzed dokładnie 94 lat.
4 czerwca 1920 r. stał się przekleństwem Węgrów. Tego dnia w pałacu Trianon w Wersalu podpisano jeden z układów pokojowych pieczętujących ostatecznie skutki I wojny światowej. Delegacja węgierska pod kierunkiem hrabiego Alberta Apponyiego próbowała walczyć o ratowanie choćby skrawka tego, co mocarstwa z finezją piły mechanicznej odcinały od terenów, które od tej pory miały być „małymi Węgrami". Niewiele mogła jednak zrobić, przebywając właściwie w „areszcie hotelowym". Delegatom pod dyktando mocarstw ententy (a w praktyce Francuzów) pozostawiono tylko podpisanie najbardziej upokarzającego traktatu pokojowego w historii Węgier od czasu poniesionej z ręki Turków klęski po Mohaczem.