Reklama
Rozwiń

Węgrzy: największa mniejszość Europy

Władze w Budapeszcie chcą i muszą dbać o rodaków żyjących poza obecnymi granicami kraju. Zdarza im się jednak popełniać faux pas, bywa, że ich starania stają się przedmiotem intryg Rosji.

Publikacja: 07.06.2014 01:27

Nostalgia siną farbą kłuta. Na wysokości łokcia – „Górne Węgry” (czyli Słowacja) i Spisz

Nostalgia siną farbą kłuta. Na wysokości łokcia – „Górne Węgry” (czyli Słowacja) i Spisz

Foto: AFP

Kiedy obejmując po raz trzeci w swoim życiu funkcję premiera Węgier Viktor Orbán wygłaszał 10 maja w parlamencie zwyczajowe przemówienie, nie spodziewał się, że wywoła burzę. „Kwestię węgierską rozpatrujemy jako problem europejski. Węgrzy w Basenie Karpackim mają prawo do podwójnego obywatelstwa, korzystania z praw wspólnotowych oraz autonomii. To  nasze stanowisko, które prezentujemy w polityce międzynarodowej – mówił Orbán. – Szczególnej aktualności temu problemowi nadaje sytuacja żyjącej na Ukrainie 200-tysięcznej społeczności węgierskiej, która powinna otrzymać podwójne obywatelstwo, wszelkie prawa narodowej społeczności oraz możliwość zorganizowania samorządu".

Słowa te zabrzmiały jak mocny zgrzyt, zwłaszcza w sytuacji, gdy Ukraina znalazła się w przededniu groźby secesji i rozbioru terytorialnego. Może zresztą owo faux pas przeszłoby niezauważone, gdyby nie nagłośnienie wyrwanych z kontekstu dwóch zdań przemówienia przez rosyjskie agencje, które postarały się, by usłyszał o nich cały świat. Orbán stał się nagle rewizjonistą, wręcz uczestnikiem „nowego Monachium". Zapewne ku własnemu zdziwieniu, gdyż nie powiedział niczego, o czym nie mówiłby wcześniej zarówno on, jak i wszyscy liczący się politycy nad Dunajem.

Dyplomacja węgierska próbowała załagodzić wymowę wypowiedzianych w źle wybranym momencie słów premiera, ale po tygodniu on sam zabrał głos po raz drugi. Krótko, ale zdecydowanie wyjaśnił, że nie ma mowy o żadnej pomyłce: sprawa mniejszości jest i będzie ważna dla rządu w Budapeszcie.

Racja stanu i rozbiory

Niezależnie od okoliczności politycznych Orbán nie mógł postąpić inaczej. Zrobił to, co robili przed nim wszyscy pokomunistyczni przywódcy węgierscy od czasu premiera Józsefa Antalla, który w 1990 r. stwierdził, że „czuje się premierem 15 milionów Węgrów" (a więc także tych mieszkających poza granicami).

Z tego szeregu wyłamał się jedynie socjalista Ferenc Gyurcsány, który nie dość, że (podobnie jak większość węgierskiej lewicy) nie wykazywał zainteresowania problemami mniejszości, to jeszcze namawiał do głosowania (w referendum rozpisanym pod naciskiem Fideszu w 2004 r.) przeciwko przyznawaniu Węgrom w państwach ościennych podwójnego obywatelstwa. Właśnie przez to oskarżony został o zdradę interesu narodowego, a odwrócenie się od rodaków zza granic dopisano mu do rachunku największych przewinień, gdy przed czasem musiał zrezygnować z urzędu.

Wystąpienie Orbána można było uznać za uległość wobec nacjonalistycznych nastrojów albo za próbę przejęcia wyborców szowinistycznego Jobbiku podczas europarlamentarnej kampanii wyborczej: tak przynajmniej oceniła je większość słabo orientujących się w  węgierskich realiach komentatorów. W rzeczywistości obraz jest znacznie bardziej złożony. Aby go zrozumieć, trzeba się cofnąć do wydarzeń sprzed dokładnie 94 lat.

4 czerwca 1920 r. stał się przekleństwem Węgrów. Tego dnia w pałacu Trianon w Wersalu podpisano jeden z układów pokojowych pieczętujących ostatecznie skutki I wojny światowej. Delegacja węgierska pod kierunkiem hrabiego Alberta Apponyiego próbowała walczyć o ratowanie choćby skrawka tego, co mocarstwa z finezją piły mechanicznej odcinały od terenów, które od tej pory miały być „małymi Węgrami". Niewiele mogła jednak zrobić, przebywając właściwie w „areszcie hotelowym". Delegatom pod dyktando mocarstw ententy (a w praktyce Francuzów) pozostawiono tylko podpisanie najbardziej upokarzającego traktatu pokojowego w historii Węgier od czasu poniesionej z ręki Turków klęski po Mohaczem.

To, co spotkało Węgrów, nie stało się udziałem żadnego innego państwa w nowoczesnej historii Europy. W czasie gdy Polska i pół tuzina innych krajów naszej części kontynentu świętowało odrodzenie albo zjednoczenie swoim historycznych ziem, Węgry zostały faktycznie poddane rozbiorom. Z 326 tys. km kw. historycznego Królestwa Węgierskiego pozostało 93 tys., a z 21 mln ludności zaledwie 7,7 mln.

To prawda, że Węgry przed I wojną światową były państwem wielonarodowym, w którym etniczni Węgrzy stanowili około połowy mieszkańców. Prawdą jest również to, że fatalna polityka rządów w Budapeszcie już od czasów Wiosny Ludów spychała Słowaków, Serbów czy Rumunów na margines, powodując wśród nich wzrost nastrojów niepodległościowych. Jednak cięcia wymuszone przez ententę znacznie przekroczyły granice podziałów etnicznych znane ze spisów powszechnych od lat 80. XIX wieku.

Kolozsvár za kordonem

Węgry zostały największym przegranym I wojny światowej, ponosząc – absurdalnie – nieporównanie większą karę niż państwa, które do wojny doprowadziły. W przyłączonym do Rumunii Siedmiogrodzie, na Słowacji wcielonej do Czechosłowacji, w Baczce i Banacie, które weszły w skład Jugosławii, były obszary niemal w 100 proc. zamieszkane przez Węgrów. Najważniejsze poza Budapesztem miasta: Koszyce (w wersji węgierskiej – Kassa), Bratysława (Pozsony), Brasov (Brassó), Tirgu Mures (Marosvásárhely), Cluj (Kolozsvár), Oradea (Nagyvárad), Arad czy Novi Sad  (Ujvidék), znalazły się za granicami.

W Dunaszerdahely (Dunajska Strieda) na Słowacji po wojnie nie można było znaleźć policjantów, bo kandydaci do służby nie mówili po słowacku. Francuscy oficerowie rysujący nowe granice przesuwali je jednak wciąż dalej na północ, przyjmując argumentację Czechów, że Słowacy „zostaną tylko z poletkami kartofli pod Tatrami", a przecież potrzebują zboża, które będą uprawiali właśnie na południu. Na wschodzie z kolei niewiele zabrakło, aby Rumuni otrzymali ziemie aż po Debreczyn.

Przygraniczny pas (Burgenland) zabrała Węgrom nawet Austria – państwo również przecież należące do obozu przegranych. Udało się obronić jedynie miasto Sopron, którego mieszkańcy wywalczyli referendum, a potem zagłosowali za pozostaniem przy Węgrzech.

Łącznie poza granicami nowego, okrojonego państwa pozostało 3,5 mln Węgrów, czyli trzecia część narodu. W ten sposób powstała największa mniejszość etniczna współczesnej Europy – i największy problem narodowy, z którym Węgry nie potrafią sobie poradzić aż do dzisiaj. Aby zrozumieć tę sytuację, trzeba sobie wyobrazić Polskę okrojoną do Kongresówki, z liczącą jakieś 8 mln mniejszością polską w krajach sąsiednich oraz z Poznaniem, Krakowem czy Gdańskiem leżącymi za granicą. A do tego z Europą oskarżającą nas o rewizjonizm przy każdej próbie wspomnienia o niesprawiedliwości takich granic.

Reakcja Węgrów na traktat z Trianon to rozpacz, gniew, a w końcu bezsilność. O próbach walki zbrojnej nie było co marzyć. Wobec zawarcia tzw. małej ententy przez państwa, które zyskały na okrojeniu Węgier, możliwości oddziaływania politycznego też były mizerne. Pozostało zaklinanie rzeczywistości i wiara w nowy kataklizm historyczny, który odwróci niesprawiedliwość dziejową. Ostatecznie sam premier Francji Georges Clemenceau cynicznie obiecywał delegatom węgierskim w Wersalu, że ustalenia pokojowe są prowizoryczne, a później zostaną wprowadzone korekty!

Dzieci w międzywojennych szkołach odmawiały modlitwę za odrodzenie ojczyzny, wszędzie widniało hasło „Wielkie Węgry to raj, małe Węgry to nie kraj", jak grzyby po deszczu powstawały „trianońskie" pomniki i kalwarie, rozbrzmiewały patriotyczne pieśni z refrenem „nie, nie, nigdy nie", flagi narodowe przez dwie dekady pozostawały opuszczone do połowy masztów. Formą konstytucyjną państwa demonstracyjnie pozostało „królestwo" (dlatego admirał Miklós Horthy, międzywojenny naczelnik państwa, nosił oficjalny tytuł regenta). Kraj popadł w mentalne odrętwienie, a z natury skłonni do pesymizmu Węgrzy uznali się za naród osamotniony i wyklęty przez historię.

Na krótko spróbowali zawrócić jej bieg w 1938 r., gdy korzystając z okazji, jaką był zorganizowany przez hitlerowskie Niemcy rozbiór Czechosłowacji, zajęli południe Felvidéku, czyli Górnej Krainy – jak tradycyjnie nazywali Słowację. Niedługo potem przyłączyli do swojego państwa północną część Siedmiogrodu oraz przygraniczne powiaty serbskiej Wojwodiny. W granicach ojczyzny znalazły się znów 2 mln Węgrów, poddając się złudzeniu, że dokonuje się historyczna sprawiedliwość.

Cena za prezent Hitlera okazała się jednak wysoka. Węgrzy musieli pójść na wojnę ze Stalinem, płacąc za to najpierw w kampanii stalingradzkiej utratą 150 tys. żołnierzy pod Woroneżem, potem okupacją przez niedawnego sojusznika, a wreszcie utratą wszystkiego, co uzyskali od 1938 r. (a nawet więcej, w ramach „prostowania granic" stracili bowiem kilka dodatkowych miejscowości). Fatalny wybór sojusznika po raz kolejny przyniósł klęskę i potwierdził niewiarę w szanse na odwrócenie losu.

Poniżani eksdziedzice

Już w okresie międzywojennym sytuacja Węgrów żyjących pod rządami dawnych sąsiadów nie była idealna. Spotykali się z niechęcią jako niedawni „panowie", odczuwali ograniczenia administracyjne, problemy z używaniem własnego języka czy z prawem do edukacji w szkołach narodowych. Jednak prawdziwy dramat rozpoczął się dopiero po II wojnie światowej. Prawie wszyscy sąsiedzi po raz kolejny wykorzystali status Węgier  – państwa pokonanego – do rozprawy z mniejszością.

Słowacy, Chorwaci czy Rumuni – niedawno sami kolaborujący z hitlerowskimi Niemcami – z upodobaniem określali Węgry jako „ostatniego sojusznika Hitlera". Partyzanci Tity w pierwszych dniach po zajęciu Wojwodiny zamordowali ok. 10 tys. Węgrów. Ze Słowacji deportowano ok. 80 tys. osób, które wcześniej pozbawiono majątków na mocy dekretów Benesza. Około 50 tys. spędziło wiele lat w obozach pracy (więzienia nie przeżył János Esterházy, jedyny członek parlamentu międzywojennej Słowacji, który wbrew propagandzie głosował przeciwko ustawom anty-żydowskim). Także w Rumunii dochodziło do rozpraw z mniejszością na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej „za grzechy horthystów".

Zwycięstwo komunizmu wyciszyło prześladowania etniczne – zaczęło obowiązywać hasło „internacjonalizmu" i współpracy w ramach obozu socjalistycznego. W praktyce miało to jednak niewiele wspólnego z rzeczywistym respektowaniem praw mniejszości. Najgorzej pod tym względem było w Rumunii, gdzie po krótkiej odwilży w 1956 r. zlikwidowano autonomiczną republikę węgierską w środkowym Siedmiogrodzie, a wszelkie próby obrony praw mniejszości władze traktowały jako irredentę i zagrożenie dla integralności państwa. Aż do końca epoki Nicolae Ceausescu Węgrzy odgrywali rolę chłopców do bicia, wiele tysięcy z nich przewinęło się przez więzienia i owiane złą sławą kazamaty tajnej policji (Securitate).

Sytuacja wielokrotnie ulegała zresztą zmianom – o ile np. jeszcze w latach 80. Węgrzy w Jugosławii cieszyli się względnymi swobodami, o tyle w samodzielnej Serbii stali się obiektem wrogości serbskich nacjonalistów, którzy po utracie Kosowa na rzecz Albańczyków zapałali niechęcią także do wszystkich pozostałych mniejszości.

Po upadku komunizmu zmieniło się przynajmniej jedno: mówienie o problemach mniejszości i upominanie się o ich prawa przestało być tematem tabu. Politycy w Budapeszcie zaczęli coraz częściej przypominać o obowiązujących w Europie cywilizowanych zasadach poszanowania praw zbiorowych mniejszości etnicznych. Było to o tyle potrzebne, że także w sąsiednich krajach na początku lat 90. dało się odczuć „narodowe przebudzenie". Tyle że często przybierało to formę szowinistycznej nienawiści do „obcych". Także tych, którzy – jak Węgrzy – byli u siebie od tysiąca lat.

Na uzyskującej właśnie niepodległość Słowacji trwała nagonka nacjonalistycznej partii SNS, której przewodniczący Jan Slota opowiadał o słowackich czołgach wjeżdżających do Budapesztu. Jeszcze gorzej było w Rumunii, gdzie podburzeni przez szowinistów z organizacji Vatra Romaneasca strajkujący górnicy z zagłębia Jil organizowali prawdziwe pogromy Węgrów (podczas takiej brutalnej napaści stracił oko András Sütő, najbardziej znany węgierski pisarz z Rumunii).

Budapeszteńscy politycy nie mieli wyboru: musieli się upominać o prawa swoich rodaków, nawet jeśli reakcją bywały często oskarżenia o nacjonalizm i wtrącanie się w sprawy wewnętrzne sąsiednich krajów. Tym bardziej że opinia publiczna domagała się reakcji i głośnego mówienia o problemach mniejszości – był to zresztą jeden z głównych postulatów opozycji demokratycznej już pod koniec słabnącego „realnego socjalizmu".

Obsesja piątej kolumny

Działania takie udawały się raz lepiej, raz gorzej – często było to zresztą raczej efektem przetasowań politycznych na wewnętrznej scenie politycznej niż nacisków Budapesztu. Tak działo się np. w Rumunii i na Słowacji, gdy miejscowe partie mniejszości węgierskiej kilka razy wchodziły do koalicji rządowych (RMDSz, największa partia siedmiogrodzkich Węgrów, także obecnie współrządzi w Bukareszcie).

Lepsze nastawienie odczuwalne było też w czasie, gdy państwa Europy Środkowej zabiegały o członkostwo w Unii Europejskiej i w związku z tym pokazywały bardziej cywilizowane oblicze, uciszając swoich najbardziej zagorzałych szowinistów. Prawie żadnych efektów nie przynosiły w ostatnich latach próby poprawy sytuacji mniejszości w Serbii i na Ukrainie. Ograniczanie edukacji w języku narodowym, a nawet napady nacjonalistów stały się tam niestety zjawiskiem dość powszechnym.

Na dłuższą metę próby wyciszania historycznych animozji nie przyniosły głębszych zmian w nastawieniu do autochtonów. A emigracja i powolna, ale postępująca asymilacja systematycznie zmniejszają liczebność diaspory (dziś szacowana jest na ok. 2 mln, czyli 300 tys. mniej niż dwie dekady temu).

Doskonałym pretekstem do wskazywania na mniejszość węgierską jako na potencjalną piątą kolumnę i do ograniczania praw mniejszości stała się secesja Kosowa. Tym bardziej że Budapeszt konsekwentnie popiera dążenia autochtonów do autonomii terytorialnej i kulturowej. Nie pomagają tłumaczenia, że to cywilizowana forma poszanowania praw mniejszości od dawna praktykowana przez państwa wielonarodowe, a żądania rewizji granic to tylko hasła ekstremistów i politycznych oszołomów. Dla polityków w Bukareszcie czy Bratysławie autonomia to pierwszy krok do oderwania terytoriów (nawet jeśli węgierskojęzyczny środkowy Siedmiogród w ogóle nie graniczy z Węgrami).

Aby ukrócić dyskusję o takiej możliwości, władze Słowacji zmieniły nawet wewnętrzne granice administracyjne, tak by Węgrzy w żadnym regionie nie stanowili większości. Do podobnego kroku szykują się też Rumuni. Co jakiś czas pojawiały się również kolejne ograniczenia – np. osławiona słowacka ustawa językowa praktycznie zdelegalizowała używanie węgierskiego w życiu publicznym. Niemożliwe jest też np. uruchomienie rozgłośni radiowej w języku mniejszości. W Rumunii ciągle powraca sprawa stosowania dwujęzycznych tablic albo wywieszania tradycyjnej flagi Seklerów (węgierscy górale siedmiogrodzcy).

W tej sytuacji dla węgierskiego politycznego mainstreamu troska o rodaków poza granicami stała się wręcz oczywistością. Fidesz od początku swoich rządów realizuje ją w praktyce, do tego stopnia, że wspólnota narodu została zapisana w nowej konstytucji.

Przedstawiciele mniejszości już od 2002 r. mogli uzyskiwać tzw. kartę Węgra dającą rozliczne przywileje (prawo pracy na Węgrzech, wsparcie edukacji dzieci, zniżki w wielu instytucjach), jednak po dojściu Fideszu do władzy w 2010 r. Budapeszt rozszerzył to uprawnienie aż po przyznanie podwójnego obywatelstwa. Z możliwości tej skorzystało ok. 500 tys. osób, choć np. na Słowacji grożą za to restrykcje łącznie z pozbawieniem obywatelstwa słowackiego (choć Bratysława nadaje obywatelstwo Słowakom za granicą bez żadnych ograniczeń).9

Potknięcia ?w słusznej sprawie

Nie ma wątpliwości, że intencje władz węgierskich są szczere, a sytuacja autochtonów w części państw sąsiednich pozostaje daleka od ideału. Niestety, na polu walki o prawa mniejszości politycy z Budapesztu zachowują się niekiedy jak słoń w sklepie z porcelaną. Tak było, gdy w Rumunii (z poparciem László Kövéra, przewodniczącego parlamentu węgierskiego) organizowano powtórny pochówek międzywojennego pisarza Józsefa Nyirő, oskarżanego o faszystowskie sympatie. Albo gdy były prezydent László Sólyom wybrał się w 2009 r. na odsłonięcie pomnika króla Świętego Stefana  w słowackim (ale zamieszkanym przez Węgrów) Komarnie, ignorując protokół dyplomatyczny. Takie nieprzemyślane działania odbierane są jako prowokacje i dają doskonały pretekst do atakowania Węgrów.

Oczywiście – tak jak w niemal wszystkich dziedzinach życia społecznego – trudno dziś nie zauważyć wykorzystywania działań w obronie mniejszości do własnych celów politycznych Fideszu. W szeregach tej partii i w administracji działa wielu naturalizowanych Węgrów pochodzących z Rumunii czy Słowacji. Są zwykle bardzo lojalnymi obywatelami, choć nie zawsze ich nominacje okazują się najszczęśliwsze z praktycznego punktu widzenia (np. pochodzący z Rumunii wybitny poeta Géza Szőcs był powszechnie uznawany za dość miernego ministra kultury). Bywa też, że wsparcie dla lokalnych organizacji mniejszości uzależnione jest od lojalności wobec Budapesztu (np. w Rumunii Fidesz wyraźnie preferuje tylko jedną z działających tam trzech partii węgierskich).

Nie ulega wątpliwości, że autochtoni doceniają troskę okazywaną im przez Budapeszt. Jako że wielu z nich posiada nadane im wraz z obywatelstwem prawo wyborcze, ma to swój konkretny wymiar: w kwietniowych wyborach parlamentarnych udział wzięło ok. 180 tys. Węgrów z zagranicy i aż 95 proc. z nich poparło partię Orbána. Fidesz wygrałby i tak, ale właśnie dzięki tym głosom po raz kolejny zdołał przekroczyć próg 2/3 mandatów w parlamencie.

Co ciekawe, wielkiego poparcia w tym środowisku nie zdobył Jobbik, który głosi znacznie bardziej radykalne hasła narodowe i oskarża wręcz partię rządzącą o niedostateczne starania (jeden z europosłów Jobbiku, oskarżony później o współpracę z rosyjskim wywiadem Béla Kovács, otworzył nawet swoje biuro poselskie na ukraińskim Zakarpaciu).

Przedstawiciele mniejszości zapewne instynktownie czują, że zbytni radykalizm w ostatecznym rozrachunku może im raczej zaszkodzić, sprowadzając na nich zemstę nacjonalistów z przeciwnej strony. Już samo nagłaśnianie wojowniczych wystąpień niektórych polityków Jobbiku to woda na młyn przeciwników Węgier, którzy często nie zauważają, że retoryka skrajnej prawicy nie jest tożsama z hasłami rządu (choć w wielu kwestiach narodowych bywa zbliżona).

Podczas ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego Fidesz pokazał, że polityczny użytek zrobić można także z biernego prawa wyborczego nadanego nowym obywatelom. Na liście partyjnej europosłów partia Orbána umieściła także węgierskich autochtonów – i to nawet z państw niewchodzących w skład UE. Andrea Bocskor pochodzi z Ukrainy, a Andor Deli z Serbii. Oba kraje wyraziły zadowolenie, że w tak nieoczekiwany sposób ich obywatele zasiądą w Brukseli. Przy okazji może to nieco wyciszyć etniczne animozje i krytykę Budapesztu.

Droga do prawdziwego pokonania przeklętego przez podzielony naród dziedzictwa Trianon  jest wciąż bardzo długa. Węgrom brakuje na niej siły, instrumentów politycznych, sojuszników i zrozumienia dla ich argumentów. A niewiele wskazuje na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości cokolwiek mogło się w tej kwestii zmienić.

Kiedy obejmując po raz trzeci w swoim życiu funkcję premiera Węgier Viktor Orbán wygłaszał 10 maja w parlamencie zwyczajowe przemówienie, nie spodziewał się, że wywoła burzę. „Kwestię węgierską rozpatrujemy jako problem europejski. Węgrzy w Basenie Karpackim mają prawo do podwójnego obywatelstwa, korzystania z praw wspólnotowych oraz autonomii. To  nasze stanowisko, które prezentujemy w polityce międzynarodowej – mówił Orbán. – Szczególnej aktualności temu problemowi nadaje sytuacja żyjącej na Ukrainie 200-tysięcznej społeczności węgierskiej, która powinna otrzymać podwójne obywatelstwo, wszelkie prawa narodowej społeczności oraz możliwość zorganizowania samorządu".

Słowa te zabrzmiały jak mocny zgrzyt, zwłaszcza w sytuacji, gdy Ukraina znalazła się w przededniu groźby secesji i rozbioru terytorialnego. Może zresztą owo faux pas przeszłoby niezauważone, gdyby nie nagłośnienie wyrwanych z kontekstu dwóch zdań przemówienia przez rosyjskie agencje, które postarały się, by usłyszał o nich cały świat. Orbán stał się nagle rewizjonistą, wręcz uczestnikiem „nowego Monachium". Zapewne ku własnemu zdziwieniu, gdyż nie powiedział niczego, o czym nie mówiłby wcześniej zarówno on, jak i wszyscy liczący się politycy nad Dunajem.

Dyplomacja węgierska próbowała załagodzić wymowę wypowiedzianych w źle wybranym momencie słów premiera, ale po tygodniu on sam zabrał głos po raz drugi. Krótko, ale zdecydowanie wyjaśnił, że nie ma mowy o żadnej pomyłce: sprawa mniejszości jest i będzie ważna dla rządu w Budapeszcie.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku