Polacy dwukrotnie w dziejach podawali Żydom pomocną dłoń w momencie ich największego zagrożenia
Drugim koronnym argumentem są tzw. polscy szmalcownicy, zjawisko marginalne, znacznie powszechniej występujące ponoć w okupowanej Francji. Nie ma ono też chyba związku z żadnymi przekonaniami, wynika jedynie z chciwości połączonej z brakiem zasad i deprawacji charakterów spowodowanej wojną i okupacją. Podobnym zjawiskiem było przecież wyłapywanie przez zmanipulowanych chłopów powstańców styczniowych czy – na nieporównanie większą skalę – współudział rozmaitych mętów w prześladowaniu i mordowaniu przez prosowieckie władze bohaterów polskiego podziemia.
Co pewien czas pojawiają się też pseudohistoryczne publikacje prasowe o antysemickich ekscesach dokonywanych ponoć sporadycznie przez jakieś szowinistycznie nastawione oddziały partyzanckie powiązane z AK. Nie wydaje mi się, by wyciąganie tego rodzaju marginalnych epizodów tak zdecydowanie sprzecznych ze znanym powszechnie charakterem polskiego podziemia mogło mieć inny cel niż rozmyślne nadwątlanie uznanych patriotycznych autorytetów i dorabianie Polakom gęby w oczach opinii światowej. Jest to w najlepszym razie nieświadoma kontynuacja ubeckiej polityki oczerniania. Brudni z reguły pragną dowieść, że nikt nie był do końca czysty...
Cóż, trudno nie rozumieć resentymentów tych, dla których Rzeczpospolita zbyt często bywała macochą. Jednak pognębianie właśnie Polaków przy wykorzystaniu nośnej medialnie tematyki Holokaustu jest w istocie perfidnym działaniem wbrew oczywistym faktom. Gdyż paradoksalnie to właśnie oni byli jedyną liczącą się (jakoś) siłą próbującą Żydom dopomóc, starając się nagłośnić ich tragedię w opinii światowej. Temu miała posłużyć przeprowadzana z narażeniem życia misja Jana Karskiego, który z pozycji naocznego świadka zapoznał z realiami Holokaustu najwyższe władze brytyjskie i amerykańskie.
Gdyby BBC wypuściło w eter na ten temat choćby enigmatyczne informacje, uratowano by wiele tysięcy Żydów, którzy, zdezinformowani, dobrowolnie przyjeżdżali do Europy Środkowej i tam ulegali zagładzie (nasuwa się w tym miejscu gorzka refleksja, że gdyby coś takiego przydarzyło się Polakom, znalazłoby pewnie odbicie w Polish jokes...). Nie potrafię wyobrazić sobie powodów, dla których BBC wówczas milczało. Zaniechanie to miało niewątpliwie zbrodniczy wymiar.
W rozumieniu pokoleń wychowanych w Drugiej Rzeczypospolitej brak patriotyzmu był znacznie bardziej obciążający od prostytuowania się
Co zatem wynika z faktów historycznych? To, że Polacy dwukrotnie w dziejach podawali Żydom pomocną dłoń w momencie ich największego zagrożenia. Drugi raz okazało się to nad wyraz mało skuteczne, nie z naszej winy. Niemniej elementarna przyzwoitość zdaje się wymagać głośnego i jednoznacznego zabrania głosu w tej sprawie przez najwyższe żydowskie autorytety, zwłaszcza te, które czują się związane także z Polską. Czemuż więc najsilniej brzmi oskarżycielski ton niechętnych Polakom ekstremistów? Żydzi winni są nam wdzięczność bardziej niż jakiemukolwiek innemu narodowi. Czemu więc przypisać, że mają do nas większe pretensje niż do tych, którzy ich nieporównanie bardziej prześladowali i krzywdzili? Czy tylko dlatego, że jesteśmy łatwiejszymi chłopcami do bicia? Czy też kryje się w tym jakaś głębsza psychologiczna zagadka?
Zastanawiając się nad tą sprawą, można dojść do zaskakującego wniosku, że ekstremizm żydowski ma wschodnie korzenie i paradoksalnie reprezentowany jest przez tych, którzy w jakimś momencie dziejowym nabawili się autentycznego kompleksu niższości w stosunku do „polskich jaśniepanów", za co – znalazłszy się w wyniku migracji na nowym terenie i w znacznie korzystniejszej sytuacji – próbują się teraz na nich odegrać. Nie jest to, wbrew pozorom, hipoteza tak karkołomna, jak się może na pierwszy rzut oka zdawać. Na całym Wschodzie, a także u nas, nagminne są przypadki tajenia żydowskiego pochodzenia ze względów pragmatycznych. Taka postawa musi budzić kompleksy. Nietrudno w końcu ulec kanonom społecznym wyznawanym przez przytłaczającą część otoczenia. A tak, jak ludowy antysemityzm wynika w znacznej mierze z poczucia własnej (intelektualnej) niższości, tak zbliżone (tyle że w sferze moralno-wizerunkowej) mogą być źródła niechęci do Polaków.
Nie oszukujmy się. Grupa antypolska nie jest może najliczniejsza, jest natomiast na tyle wpływowa, że stwarza atmosferę, w której trudno oczekiwać przychylnych Polsce i Polakom wypowiedzi. To jej działalność jest dziś głównym powodem niewygasania do końca antysemityzmu, także polskiego. Nikt nie lubi, kiedy ktoś arogancko, a przy tym wbrew oczywistym faktom, szkaluje jego naród. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy to właśnie ten naród powinien być szczególnie uhonorowany jako sprawiedliwy wśród narodów świata. Słabe są na to szanse dzisiaj, ale w przyszłości prawda historyczna niewątpliwie doczeka się powszechnego uznania. Zadaniem na dziś jest nie dać się zwariować. I najszybciej, jak tylko się da, zadbać o to, by przynajmniej na terenie Polski wspieranie antypolonizmu przestało być procederem opłacalnym.
Rusofobia
Zachód chętnie nasze kłopoty z Rosją tłumaczył polską rusofobią, kiedy mu to było na rękę. Pozwalało mu to zagłuszać niepokój sumienia, budzony przez kolejne nagłaśnianie sprawy polskiej. W XIX wieku zaburzały ów spokój sumienia polskie powstania. Zagrażało to europejskiej stabilizacji, a zwłaszcza stosunkom z Rosją, która od czasów Piotra I była ważnym uczestnikiem, a od kongresu wiedeńskiego współtwórcą europejskiego ładu. Podobnie próbowano tłumaczyć powody zgrzytów, do których dochodziło pomiędzy polskim i sowieckim sojusznikiem podczas drugiej wojny światowej. Ignorując, że z reguły były one z premedytacją prowokowane przez stronę rosyjską, wykazującą stale złą wolę i starającą się upokarzać Polaków (choćby upierając się, by uwolnienie Polaków z łagrów odbyło się na zasadzie „amnestii"). Nawet wtedy, gdy jeszcze obowiązywał ów „gorzki sojusz", dochodziło do tak kuriozalnych postępowań, jak zarzucanie ludziom wywiezionym siłą w głąb ZSRR, że znaleźli się nielegalnie na terenie tego państwa. Zachodni alianci mieli też za złe Polakom, że nie chcą zaaprobować postanowień jałtańskich. Edward J. Rożek w książce „Allied Wartime Diplomacy" (1958) przytacza następujące zdarzenie:
Odpolaczenie to pierwszy krok ku odczłowieczeniu
„Na jakimś spotkaniu towarzyskim w Londynie dr Mateusz Fryde, doradca premiera polskiego rządu na uchodźstwie, rozmawiał z prominentnymi konserwatystami brytyjskimi. Zapytali go oni: »Czemu wy, Polacy, nie umiecie dogadać się z Rosjanami? Co z wami jest nie tak?«. Fryde, błyskotliwy prawnik, odpowiedział im: »Mógłbym wprawdzie was zapytać, czemu nie potraficie dogadać się z Irlandczykami – ale to nie wyjaśniałoby, w czym rzecz. Jak panowie wiecie, jestem Żydem i dobrze wiem, co Hitler wyrządził memu narodowi. Ale gdybym miał do wyboru, czy być rozstrzelanym w Berlinie czy w Moskwie – wybrałbym Berlin«.
Zaskoczyło to wielce Brytyjczyków, więc wyjaśnił:
»Gdybym został rozstrzelany w Berlinie, Goebbels by powiedział, że stało się tak dlatego, że jestem Żydem, i to by była prawda. Albo by powiedział, że dlatego, że jestem polskim patriotą, i to też byłaby prawda. Albo by powiedział, że dlatego, że jestem przeciwnikiem Hitlera, nazizmu i w ogóle totalitaryzmu. I to wszystko byłoby prawdą. Gdyby natomiast rozstrzelano mnie w Moskwie, Sowieci powiedzieliby, że byłem wrogiem ludu. Albo że byłem reakcjonistą czy hitlerowskim albo amerykańskim szpiegiem. A to wszystko byłoby nieprawdą. Mam syna na studiach w Oksfordzie i chciałbym, żeby wiedział, za co zostałem rozstrzelany«.
Brytyjczycy zmienili temat rozmowy.
Dr Fryde osobiście opowiedział o tym wydarzeniu autorowi tej książki".
Zakłamanie i arogancja cechują postępowanie Rosjan od wieków. Wojska Katarzyny wchodziły w 1792 r., żeby wesprzeć „republikanów walczących z tyranią Stanisława Augusta". Wojska sowieckie wkroczyły we wrześniu 1939 r. (łamiąc pakt o nieagresji), żeby chronić słowiańskich współbraci – Białorusinów i Ukraińców. A ci, którzy przeszli przez katownie zarówno gestapo, jak i NKWD, zgodnie wskazują zasadniczą różnicę: Niemcy starali się wydusić z torturowanych prawdę, natomiast Sowieci wymuszali na nich zeznania pasujące do wersji, którą sami wymyślili.
Podobnie postępowali Rosjanie z innymi podbijanymi i niewolonymi narodami, co budziło analogiczną „rusofobię". Według relacji Sadyka Paszy poświadcza to umowa, którą Kozacy zaporoscy Mazepy, którzy po bitwie pod Połtawą przenieśli się do Dobrudży, pod władzę sułtana, zawarli z ówczesnym wielkim wezyrem w obecności Karola XII. W części omawiającej warunki, na jakich będą uczestniczyć w wojnach, wspierając armię turecką, wyraźnie zaznaczono, iż z Moskwą walczyć będą za darmo.
Wygląda więc na to, że każdy, kto stykał się bezpośrednio z Rosjanami, stawał się „rusofobiczny". Spośród narodów Europy Zachodniej najbardziej krytycznie nastawieni są do nich Norwegowie, zapewne dlatego, że mają z nimi na dalekiej północy 38 km wspólnej granicy.
Wielka, tajemnicza Rosja, z którą można było korzystnie handlować, a także sprzymierzyć się przeciw coraz potężniejszym od schyłku XIX wieku Niemcom, była przez Zachód, a zwłaszcza Francję, mocno idealizowana. A po rewolucji 1917 r. wielu lewicującym tamtejszym inteligentom długo wydawało się, że powstało w Rosji coś w rodzaju nowych Stanów Zjednoczonych, tyle że jeszcze doskonalszych i nowocześniejszych. I dotychczas trudno im się z tego wyleczyć. Mimo że cała prawda o sowieckim totalitaryzmie jest dostępna w pracach historycznych. Mimo jawnego postępowania dzisiejszej Rosji na Ukrainie (i nie tylko), niespełniającego najbardziej elementarnych wymogów cywilizowanego współżycia międzynarodowego.
Ci, którzy nigdy się bezpośrednio z rosyjską ekspansją nie zetknęli, nie chcą uwierzyć zgodnemu świadectwu tych, którzy tego wielokrotnie doświadczali, że chodzi o zdecydowaną jakościową odmienność od tego, z czym Europejczycy przywykli się stykać (w każdym razie na pewno od czasów nowożytnych).
Rosja różni się mentalnie od nawet najbardziej opresyjnych państw zaborczych z naszej strefy kulturowej. Nie miejsce tu na szersze wywody – wspomnijmy jedynie Katyń i oficerów Żydów, którzy przetrwali w oflagach hitlerowskich Niemiec.
Rosja nie respektuje żadnych zasad wzajemności, nawet bandyckiej lojalności w stosunku do wysługujących się jej sojuszników (zakładając – z dużym „wyczuciem rzeczywistości" – że nikt nie sprzymierza się z nią dobrowolnie, co istotnie jest bliskie prawdy). Nie dba też zupełnie o los własnych poddanych (którzy nie próbują nawet aspirować do statusu obywateli). Nie wykazuje nawet śladowej dobrej woli, co w naszej strefie kulturowej stanowi naturalne podejście do jakiejkolwiek formy współpracy. Jedyną relacją, na jaką trzeba się zdecydować, współdziałając z Rosją, jest całkowite, bezwzględne jej podporządkowanie w najdrobniejszych nawet szczegółach. Rosja nie uznaje partnerstwa. Konsekwentnie dąży do upokarzania zarówno przeciwników, jak i własnych sojuszników.
Nie chodzi przy tym o symboliczne gesty potwierdzające jej hegemonię. O zgodę na dominację pozwalającą podporządkowanemu zachować choćby pozory komfortu psychicznego, co z reguły starają się zapewnić hegemoni z naszej strefy kulturowej w dobrze (zdawałoby się?) pojętym własnym interesie.
Nie. Chodzi o coś z gruntu przeciwnego. Żebyś składał deklaracje i postępował wbrew temu, co uważasz za oczywiste, normalne, zgodne z własnymi przekonaniami, rozumem i świadectwem własnych zmysłów. Żebyś tak był od Rosji uzależniony, by świadczyć, że to, co uważasz za białe, jest czarne (nie kremowe czy szare – co przy dobrej woli można sobie wmówić – ale właśnie zdecydowanie czarne). Nie tylko masz to głosić. Masz także zwalczać, najlepiej wyśmiewając i podając w wątpliwość ich poczytalność, tych wszystkich, którzy przeciwko takiej interpretacji oponują. Tych, którzy tak postępują, gdyż jako rozumna istota ludzka uważają za swój moralny obowiązek opowiedzieć się po stronie prawdy. Zwłaszcza wówczas, gdy elementarna znajomość praw natury nie pozwala zaaprobować oficjalnego komunikatu głoszącego, że 180-tonowy samolot w wyniku (hipotetycznego) muśnięcia smukłej brzozy rozpadł się na kilkadziesiąt tysięcy kawałków. Jeśli tego nie potępisz, staniesz się sekciarzem-heretykiem, ze wszystkimi takiej postawy konsekwencjami.
Jest coś nie tylko nieeuropejskiego, ale też nieludzkiego (głęboko atawistycznego?), a może wręcz diabelskiego w tego rodzaju przymusie. Nawet jeśli ktoś nie chce w nic się mieszać i dąży jedynie do tego, żeby mieć święty spokój, nie daje mu się takiego wyboru. Może tylko uczestniczyć w prześladowaniu tych, którzy nie dają sobie takiej postawy narzucić (a więc z definicji odważniejszych, lepszych od tego, co sam reprezentuje), albo samemu zostać poddanym prześladowaniu. Zaiste, diabelska alternatywa!
W tych warunkach byłoby dziwne, gdyby sąsiedzi Rosji nie stawali się rusofobiczni pod wpływem historycznych i aktualnych doświadczeń. Wśród Polaków niechęć (i poczucie wyższości) w stosunku do Rosjan odczuwają dość powszechnie ludzie prości. Inteligencja jest raczej zaskakująco zbyt rusofilska. Znamienne wydaje się w każdym razie, że w ostatnich paru stuleciach kolaborację z Rosją uznaje się za „bardziej dopuszczalną" niż kolaborację z Niemcami. Warto byłoby zbadać, jakie są główne tego przyczyny...
„Samobójcze obłędy"
W dobie rozbiorów polski patriotyzm stał się rodzajem religii (niektórym ją zastąpił, w odczuciu innych z nią się zespolił). Ojczyzna i jej niepodległość to były autentyczne, niekwestionowane w powszechnym rozumieniu świętości. W zestawieniu z nimi nic się nie liczyło. Oddanie za nie życia było nie tylko powinnością, ale także powodem do chwały. Wielu szczerze o tym marzyło. Świadczą o tym liczne zgłoszenia na „żywe torpedy" w 1939 r.
Bez tradycji powstań pewnie przestalibyśmy być Polakami. Bez niej na pewno nie byłoby Drugiej Rzeczypospolitej z jej na wskroś patriotyczną atmosferą, w której masy aspirowały, by dorównać pod tym względem elicie. Młody marynarz, który na pokładzie okrętu własną krwią napisał: „Polsko, jak słodko umierać dla Ciebie!", nie był psychopatą, tylko wyrazicielem odczuć powszechnych.
Niedoszli reformatorzy polskości nie potrafią się wczuć w atmosferę tamtych dni. Chcieliby dogadać się z Hitlerem, a niektórzy nawet sprzymierzyć się z nim i wspólnie napaść na Rosję. Kto zaproponowałby paktowanie z Hitlerem w 1939 r., zostałby pewnie zlinczowany, być może przez własną rodzinę. Rzadko kiedy w dziejach cały naród był tak zjednoczony duchowo jak wówczas w tej sprawie. Tak zdeterminowany, by bronić niedawno odzyskanej niepodległości. Zgodnie z tym, co 5 maja powiedział minister spraw zagranicznych Józef Beck, że „My w Polsce nie znamy pojęcia »pokoju za wszelką cenę«".
Podobnie było w kwestii powstania warszawskiego. Jeśli chodzi o wartość najwyższą, to nawet ułamek szansy na wywalczenie suwerenności Polski usprawiedliwia każdą ofiarę. Ci, którzy w nim walczyli, byli z tego powodu dumni i szczęśliwi.
Nie ma bowiem polskości bez honoru. Podchodząc do tego po kupiecku czy z pozycji bezideowego plebsu, stracimy to, z czego najbardziej możemy być dumni i za co podziwiali nas i wciąż podziwiają nie tylko przyjaciele, ale i wrogowie. Czyli ulegniemy odpolaczeniu, do czego chętnie nas namawiają agenci wpływu ościennych mocarstw (często nieświadomi swej roli), które mimo ogromnej przewagi materialnej inaczej sobie z nami do końca nie poradzą.
W kwestii powstania warszawskiego najzwięźlej wyraził to Marian Hemar w wierszu „Rapsod żałobny", napisanym w 1966 r., w dniu śmierci Tadeusza Bora-Komorowskiego:
To on, przypadkiem i przez chwilę,
Był generałem polskiej klęski
Co się musiała spełnić tak.
I nikt by nie mógł jej uniknąć.
Nikt by nie umiał jej uniknąć.
A gdyby mógł i gdyby umiał,
Toby nikt nie chciał jej uniknąć.
Żadnym ówczesnym argumentem,
Ani apelem, ni wykrętem,
Nikt nie chciałby wyperswadować
Szaleństwu – wzgardzie
Zemście – dumie.
Że szkoda krwi, że szkoda Miasta,
Że szkoda łez. I tego właśnie
Nikt, kto nie Polak, nie rozumiał.
Nikt, kto nie Polak, nie rozumie.
Nic dziwnego, że po półwiecznym „praniu mózgów" coraz mniej z nominalnych Polaków to rozumie. Nawet ci, którzy w wielu sprawach rozumują prawidłowo i generalnie „mają serce po polskiej stronie". Chcieliby patriotyzm upragmatycznić, ale się nie da.
Wyobraźmy sobie, że Jasną Górę udało się Szwedom zdobyć (co było wielce prawdopodobne) i że obwinia o to przeora Kordeckiego ktoś taki, w najlepszym wypadku Rzędzian. Też poniekąd szlachcic, bo przecież rannego Bohuna nożem nie pchnął, chociaż mógł...
Paradoksalnie, łatwiej nam sprostać wymogom polskości w sytuacjach ekstremalnych niż w długich okresach pozornie normalnego życia w zniewoleniu. Kiedy czasem trudno ocenić, co jest (jakoś) dopuszczalne, a co nie. I każdy stawia sobie poprzeczkę na tyle wysoko, na ile go stać.
Wtedy niektórzy przestają zasługiwać na polskość, wypadają z naszej gry i nie mamy powodu się za nich wstydzić. Jak widać, trudna na ogół ekskluzywność bywa pod niektórymi względami wygodna...
Znaleźć siłę moralną
A na zakończenie przypowieść prawdziwa, ukazująca, jak ważną sprawą był patriotyzm w czasach drugiej wojny światowej nawet dla ludzi z tzw. marginesu. Tuż po jej zakończeniu sądzono młodą kobietę, której zarzucano intymne stosunki z Niemcami podczas okupacji. Kiedy zapadł wyrok, jej ojciec postawił kolejkę wszystkim obecnym w knajpie, oznajmiając z dumą, iż sąd uznał, że nie miało to znamion kolaboracji – ona tylko uprawiała swój zawód! W rozumieniu pokoleń wychowanych w Drugiej Rzeczypospolitej brak patriotyzmu był bowiem znacznie bardziej obciążający od prostytuowania się.
Taki był/jest polski etos, wtedy jeśli nawet nie wyznawany i praktykowany, to z całą pewnością respektowany przez przytłaczającą większość narodu, od elity po margines.
Dla wszystkich było oczywiste, że bycie Polakiem to powód do dumy. Ktoś, komu się poszczęściło urodzić się Polakiem, czuł się zobowiązany, by potwierdzić, że na to zasłużył, w godzinie próby.
Spośród wszystkich znanych mi etosów właśnie polski wydaje mi się najbardziej godny podziwu i akceptacji. To jemu zawdzięczamy, że przetrwaliśmy jako naród ostatnie, niefortunne dla nas stulecia. Nie mogąc nas zniewolić siłą, nasi potężni wrogowie próbują ów nasz duchowy puklerz rozmyć i osłabić, najchętniej naszymi własnymi rękami. Najlepiej z pozycji nowego, „bardziej pragmatycznego patriotyzmu". Tylko część z lansujących to „naprawianie polskości" stanowią świadomi obcy agenci wpływu. Większość działa zapewne w dobrej wierze z głupoty albo z cwaniactwa, bo taka postawa przynosi w naszej dzisiejszej rzeczywistości (zwłaszcza medialnej) wymierne korzyści wizerunkowe (i nie tylko).
Obiektywnie oceniając, mamy wyjątkowo chlubne korzenie. Wprawdzie nasz osobisty udział w polskości wyniknął z losowego zbiegu okoliczności, ale przecież przyjemniej mieć dobre niż fatalne pochodzenie. W każdym razie na pewno nie ma się czego wstydzić, wbrew wypowiedziom malkontentów, zapewne maskujących własne związane z tą sprawą kompleksy czy też nadmiernie ulegających modom naszej dość plugawej epoki. Wystarczy się przyjrzeć bliżej miałkości i bezbarwności proponowanych przez nich alternatywnych rozwiązań. Odpolaczenie to pierwszy krok ku odczłowieczeniu.
Jest to w gruncie rzeczy sprawa zasad. Weszliśmy do gry w drużynie o pięknej historii, w takiej roli obsadził nas los. Tylko głupiec nie spróbowałby sprostać tak porywającej roli. Grę podjęto, także w naszym imieniu, wiele pokoleń przed naszym pojawieniem się na świecie. Czemu jednak mielibyśmy zawieść oczekiwania naszych przodków? Dla szmalu, dla świętego spokoju, ze strachu?
Być Polakiem to znaczy potrafić znaleźć w sobie siłę moralną, by temu sprostać w każdej sytuacji. Nie tylko na polu bitwy, co pewnie psychologicznie najłatwiejsze.
W trzech głównych obozach, w których przetrzymywano od września 1939 r. polskich oficerów (w znacznej części rezerwy, a więc zmobilizowanych na czas wojny inteligentów), których następnie zamordowano wiosną 1940 r. w Katyniu, sowieccy oficerowie polityczni starali się każdego z nich nakłonić do współpracy. Nie żądali wiele. Wystarczyło jedynie nie wykluczyć takiej możliwości w przyszłości. Nagrodą za taką postawę było przeniesienie do obozu w Griazowcu, gdzie dostawało się własny pokój, dobre wyżywienie i niemalże pełną swobodę, naturalnie w granicach tego obozu. Ilu się na to skusiło? Spośród 14 tysięcy zaledwie 74. Czyli nieco ponad pół promila. A jakie byłyby proporcje, gdyby poddać takiej próbie dzisiejszą naszą elitę? Niech każdy sam spróbuje ocenić.
Dzisiejsi mędrkowie piszący o „obłędach" i „pięknych katastrofach" nie zdają sobie sprawy, że oceniają przeszłość z żabiej perspektywy. Zwierzęta próbujące uprawiać naukowo antropologię byłyby nie tylko żałosne, ale i komiczne. A w gruncie rzeczy na to mniej więcej w owych próbach interpretacji wychodzi.
Autor jest historykiem techniki, profesorem w Instytucie Historii Nauki PAN, członkiem Rady IPN