Orłowski o etosie narodowym

Spośród wszystkich znanych mi etosów właśnie polski wydaje się najbardziej godny podziwu i akceptacji. To jemu zawdzięczamy, że przetrwaliśmy jako naród ostatnie, niefortunne dla nas stulecia.

Publikacja: 21.11.2014 00:24

Orłowski o etosie narodowym

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński

Kapitalista sprzeda sznur, na którym zostanie powieszony.

Polski szlachcic udostępni uprzejmie adwersarzowi pistolet pojedynkowy,

z którego może zostać zastrzelony.

Pozornie to samo. A jakaż różnica!

Nasz etos narodowy jest kombinacją kilku cech, które czynią go wyjątkowym w dzisiejszej rzeczywistości. Bycie Polakiem oznacza dobrowolną przynależność do wspólnoty, która poczuwa się do indywidualnych zobowiązań bardziej względem idei i wartości niż wobec pozostałych członków grupy czy też łączących tę grupę interesów. Wartości takich jak honor czy suwerenność Najjaśniejszej Rzeczypospolitej (będącej wyidealizowanym wyobrażeniem, pewnie niemożliwym do zrealizowania w pełni w praktyce). Jest to zatem głównie wspólnota myślenia i odczuwania, otwarta dla wszystkich, którzy tak samo (czy też bardzo podobnie) ją rozumieją i gotowi są podporządkować własne ambicje czy korzyści polskiej sprawie. Kwestia więzów krwi jest zatem drugorzędna.

A wspólnota owa obejmuje również poprzednie pokolenia podobnie myślących i postępujących, których dokonania, trud i poświęcenie uznaje za cenny wkład, którego nie wolno nam zaprzepaścić. Przynależność do tak pojmowanej wspólnoty, sprowadzonej właściwie niemal wyłącznie do wspólnoty zobowiązań – a więc stanowiącej rodzaj „rycerskiego zakonu" – daje oczywiście poczucie swoistej satysfakcji czy wręcz ekskluzywności.

Dodatkową, całkiem niedzisiejszą cechą polskiego etosu jest silny nacisk na bezinteresowność, szczególnie obowiązującą tych, którzy piastują urzędy czy stanowiska publiczne. Ostatnią wreszcie z charakterystycznych odmienności – wynikającą z tego, co wyżej powiedziano – jest to, że przynależność do tak pojmowanej wspólnoty zobowiązuje. Jeśli nie spełnia się jej wymogów, można ją utracić.

Przyczyny odmienności

Ów etos uformował się historycznie. Kiedy kształtowały się narody nowożytne, chyląca się ku upadkowi Rzeczpospolita była peryferyjnym, zacofanym feudalnym krajem rolniczym zaledwie muśniętym przez kapitalizm i rewolucję przemysłową, ekspansywnie rozwijające się wówczas na zachodzie Europy. Tam już znaczącą i stale rosnącą część elit stanowili ludzie, którzy dorobili się na uprawianiu działalności przemysłowej i handlowej. Toteż państwowe myślenie liczących się europejskich narodów zawierało praktyczne elementy zdroworozsądkowe, stale się pogłębiające w miarę postępującej demokratyzacji społeczeństwa. Przesunięcie tradycyjnego etosu rycerskiego ku podejściu kupieckiemu sprawiło, że w ostatnich stuleciach politykę (i wojnę) w cywilizowanych państwach Zachodu powszechnie zaczęto traktować jako rodzaj biznesu, a doraźne korzyści były ważniejsze od zawartych traktatów. Oznacza to w istocie regres w stosunkach międzynarodowych. Dawny etos rycerski zastąpiono „etosem motłochu", którego nie obowiązuje żadna etyka, a jedynym dążeniem zawsze było przetrwanie za wszelką cenę. Nowoczesne podejście „kupieckie" jest tylko odrobinę ufryzowaną jego wersją. Nie można też ignorować elementów „zbójeckich" w polityce wielu państw o ambicjach imperialnych czy kolonizatorskich. Czynią to z reguły w imię wzniośle formułowanych celów (cywilizacyjnych, społeczno-wolnościowych czy nacjonalistycznych), często zupełnie fasadowych, stanowiących w istocie przykrywkę kontynuacji odwiecznej brutalnej, plemiennej walki o byt, toczonej od epoki paleolitu.

Polski etos pozostał tradycyjny, gdyż ówczesna elita Rzeczypospolitej była niemal wyłącznie szlachecka. Nie pojmuje narodu w kategoriach rygorystycznie etnicznych, bo – żyjąc od paru stuleci w państwie wielonarodowym, tolerancyjnym i poszerzającym swoją strefę wpływów bardziej atrakcyjnością polskiej kultury niż orężem – szlachta polska przyzwyczajona była do przyjmowania do swych herbów przedstawicieli mniejszości. A ukształtował się do końca w epoce zaborów, kiedy awans społeczny do jej grona – wciąż w powszechnym odczuciu nobilitujący i pożądany – z praktycznego („kupieckiego" czy „plebsowego") punktu widzenia przestał być opłacalny, a często przysparzał kłopotów. Dając bowiem nadal satysfakcję i poczucie ekskluzywności, wiązał się z przyjęciem bagażu polskiego szlacheckiego sposobu myślenia.

Etos a wartości

Przynależność do takiej grupy, stanowiącej obce ciało w organizmie państwa zaborczego, utrudniała życie, a wręcz wykluczała robienie kariery. Akces do niej nie był już więc wyborem koniunkturalnym, lecz przeciwnie – moralnym. Wciąż był jednak atrakcyjny, gdyż trwanie przy polskich ideałach budziło, nawet u obcych (a zdarzało się, że i u wrogów), podziw i sympatię. Imponowało wielu etnicznie odmiennym mieszkańcom naszych ziem, którzy stawali się wówczas Polakami z wyboru. Nierzadko czynili to nawet przedstawiciele administracji państw zaborczych. Nadal więc polska kultura przyciągała i uwodziła przedstawicieli innych nacji. W epoce świetności Rzeczypospolitej było to oczywiście bardziej zrozumiałe, sprzyjało temu bowiem wiele dodatkowych względów, także czysto praktycznych czy koniunkturalnych. W czasach zaborów polskość nie miała niczego do zaoferowania poza własnym, odrobinę ekstrawaganckim, ale i nobilitującym urokiem.

Owo uporczywe trwanie ogromnej rzeszy niepokornych przy idei Najjaśniejszej Rzeczypospolitej (tylko czasowo nieobecnej na mapie) narzuciło zdecydowanej większości oświeconych kręgów zniewolonego narodu, a także tym, którzy do nich aspirowali, rodzaj niepodległościowej psychozy. Manifestowało się to nie tylko powstaniami i Wielką Emigracją. Także tym, że wszelka działalność antyzaborcza mogła liczyć na naturalne poparcie. Józef Piłsudski w którymś ze swych tekstów poświęconych powstaniu styczniowemu relacjonuje takie wydarzenie: wysłannik Traugutta wiozący dyspozycje po przyjeździe do Warszawy zorientował się, że jest śledzony. Wszedł więc do najbliższego sklepu, położył na ladzie dokumenty, powiedział, że mają trafić do Rządu Narodowego, i wyszedł. I trafiły. Bardzo podobnie było z szansami na pomoc nieznajomych osób podczas okupacji niemieckiej. W momentach szczególnego zagrożenia naród staje się „rodzajem mafii".

Ten swoisty etos wyznawała w pełnej rozciągłości elita Drugiej Rzeczypospolitej. Dlatego nie mogła ulec naciskom Hitlera. Dlatego stworzyła nadzwyczajnie rozbudowane i zorganizowane Państwo Podziemne. Dlatego musiało wybuchnąć powstanie warszawskie. Nie wolno było bowiem zaprzepaścić choćby najmniejszej szansy zachowania/odzyskania suwerenności, bez względu na skalę ponoszonej w tym celu ofiary.

Człowieczeństwo polega na podporządkowaniu szeroko pojętej walki o byt powszechnie obowiązującym regułom, nadrzędnym w stosunku do własnych doraźnych korzyści. Pierwocinami takiego podejścia w naszej strefie kulturowej było powszechne w świecie śródziemnomorskim aprobowanie prawa gościnności czy prawa azylu. Od czasów starożytnych cywilizacji systemy prawne coraz doskonalej regulują stosunki między ludźmi i – pomijając nierzadkie wciąż patologie – można w tej dziedzinie w miarę skutecznie zabiegać o sprawiedliwość na szczeblu jednostkowym. Poświadcza to znany spór między Fryderykiem Wielkim a młynarzem.

Dużo gorzej przedstawia się ta sprawa na szczeblu międzynarodowym. Istniejące w tej dziedzinie przepisy prawne mają charakter fasadowy, więc powszechnie rządzi prawo silniejszego, kamuflowane wykrętnymi interpretacjami. Możemy dziś tylko pomarzyć o respektowaniu pokoju olimpijskiego, a do samostanowienia narodów dochodzi jedynie w wyniku pomyślnego zbiegu okoliczności. W powszechnym odczuciu dobry polityk to polityk skutecznie realizujący program imperialny własnego państwa. Wzbudza on podziw, choć wszyscy wiedzą, że sukces zawdzięcza w dużej mierze postępowaniu mającemu niewiele wspólnego z honorem czy moralnością. Trochę lepiej z tym było w respektującym w jakiejś mierze prawa boskie antyku czy w chrześcijańskiej Europie średniowiecznej.

Od czasów nowożytnych trwa regres. Mocarstwa bardziej cywilizowane wykazują podejście kupieckie, mniej cywilizowane kierują się szowinizmem etnicznym albo ideologią uzasadniającą intencje zbójeckie. Rozpatrując to w kategoriach człowieczeństwa, należy uznać, że praktyka polityki międzynarodowej nie różni się w istocie od zwierzęcej walki o byt (zdaniem Arthura Koestlera: w polityce międzynarodowej poświęca się na ołtarzu oportunizmu zasady moralne i małe kraje). A etos dzisiejszych elit od etosu motłochu (wolno wszystko, żeby przetrwać), czyli mentalności Kalego, czy też etosu plemiennego. Wszelkie ich lukrowanie sprowadza się do jawnej hipokryzji.

W tej sytuacji oparty na tradycjach antycznych i rycerskich etos elity Drugiej Rzeczypospolitej jawi się jako nowa istotna jakość, a jej polityka jako próba wprowadzenia nawiązującego do tradycji antycznych człowieczeństwa do praktyki stosunków międzynarodowych. Cóż z tego, że nieudana. Z reguły pierwsze próby bywają nieudane. Stanowiła groźny, szczególnie dla mocarstw zbójeckich, precedens. Bo przecież, gdyby więcej państw przestrzegało zasad przyzwoitości, trudniej byłoby uprawiać politykę imperialną. Dlatego zadbano, by nie miała dobrej prasy. Dlatego obowiązująca dziś poprawność polityczna każe obwiniać Rzeczpospolitą Niepodległą za jej postawę i czyny, niezrozumiałe ani z punktu widzenia motłochu, ani kupca, który rozpatruje wszystko pod kątem doraźnego zysku.

Najbardziej „nienormalnym" z dzisiejszego punktu widzenia spośród aspektów tradycyjnego etosu polskiej elity była niewątpliwie bezinteresowność. Paradoksalnie wywodziła się ona zapewne ze szlacheckiej pychy, ze zgrywania posesjonatów, życia na pokaz ponad stan. Zakodowane w genach było okazywanie pogardy dla pieniądza. Szlachcic był ponad to. Ustawowo nie wolno mu było zajmować się handlem (poza sprzedażą produktów rolnych, które sam wytwarzał, czy posiadanych własności), brać pieniądze mógł tylko od króla.

Bezinteresowność

Dzisiejszym ludziom, nawet takim. co generalnie mają dobrze poukładane w głowie, nie sposób sobie uzmysłowić. jak poważnie traktowano w Drugiej Rzeczypospolitej ten właśnie aspekt narodowego etosu. Żeby dać wyobrażenie o skali i powszechności owego wymogu, przytoczę konkretny fakt. W połowie lat 30. PKP postanowiły wyposażyć wszystkie swe agendy w dobre szwajcarskie zegary. Wydelegowany w tym celu urzędnik zaraportował, iż wyroby trzech firm spełniają wszelkie postulowane warunki i są w zbliżonej cenie. Polecono mu załatwić sprawę według własnego rozeznania. Kiedy się nad tym zastanawiał, jedna z firm branych przez niego pod uwagę zaproponowała mu prowizję. A on to zaaprobował. Powtarzam: nie miało to negatywnego wpływu na jakość zakupu, wszystko było w porządku i odbyło się zgodnie z prawem. Zegary znakomicie się sprawdziły.

Ale wiadomość o tym, że wziął prowizję, jakoś dotarła do Warszawy. Nikt oficjalnie niczego mu nie zarzucał, w pracy funkcjonował jak dawniej, ale koledzy z ministerstwa przestali z nim chodzić na piwo czy do kina, zapraszać go na brydża czy imieniny. I taki miękki bojkot towarzyski trwał aż do wybuchu drugiej wojny światowej.

Dzisiaj żyjemy w zupełnie odmiennej atmosferze. Bylibyśmy zadowoleni, gdyby przedstawiciele naszych obecnych władz załatwiali sprawy w sposób, który przed wojną uznano za naganny, acz zgodny z prawem.

O tej znamiennej różnicy warto pamiętać, kiedy ktoś napomyka o „sanacyjnych klikach czy przekrętach". Zjawisko to w jakimś wymiarze pod koniec lat 30. występowało, bo musiało w państwie, w którym rządzący praktycznie nie mogli przegrać wyborów (a tak było w Drugiej RP). Ale to, co uznawano wówczas za jakoś dopuszczalne, w dzisiejszym odczuciu całkowicie mieściłoby się w granicach tego, co jest całkowicie usprawiedliwione.

Kiedy przed wojną dochodziło do prawdziwych afer, ich sprawcom wymierzano dotkliwe kary i trwale znikali oni z obszaru życia publicznego. Tak było w przypadku ustawienia przetargu na maski przeciwgazowe przez sanacyjnego generała i wiceministra spraw wojskowych, byłego legionistę. Został zdegradowany do stopnia szeregowca i przesiedział dwa lata w więzieniu. A do konfitur i zaszczytów wrócił dopiero po wojnie, z łaski władzy ludowej (został wtedy marszałkiem i ministrem obrony narodowej).

W praktyce sanacja oznaczała prawdziwą naprawę w tym zakresie. W dziedzinie lotnictwa na przykład przestano kupować przestarzałe samoloty francuskie i zabrano się za tworzenie własnych konstrukcji, stając się po kilku latach jednym z czołowych producentów nowoczesnych samolotów wojskowych w skali światowej.

Pewnie, że i wówczas forowano swoich. Ale nie bez merytorycznych powodów. Z sanacyjnego nadania ważne stanowiska piastowali tacy ludzie, jak Eugeniusz Kwiatkowski czy Stefan Starzyński, których legenda zachowała się na przekór wysiłkom propagandy PRL. Takim ludziom spokojnie można było powierzać wszelkie sprawy – sami byli najlepszymi kontrolerami własnych poczynań. Dbali o interes publiczny bardziej niż o własny wizerunek. Do głowy by im nie przyszło, by trwonić państwowe fundusze.

Tak wychowana i zmotywowana kadra to prawdziwy skarb. Dysponując uczciwą i bezinteresowną elitą przywódczą, można dopiero zaczynać dyskusję na temat rozwiązań gospodarczych. Inaczej nawet najsensowniejszy pozornie system nie przyniesie korzyści ani społeczeństwu, ani państwu.

Hołd złożony cnocie

Polskość pojmowana przez nas jako wspólnota wartości i zobowiązań jest od dawna, a w naszej epoce z narastającą intensywnością, atakowana i deprecjonowana na kilka sposobów. Z pozycji moralnych zarzuca się nam rzekomy, wyssany z mlekiem matki, antysemityzm. Z pozycji psychologicznych przedstawia się ją jako przejaw rusofobicznej psychozy. Z pozycji racjonalnych wreszcie kwestionuje się ją jako nadmierne uleganie emocjom, wbrew realiom świata zewnętrznego, wiodące do zachowań samobójczych. Ta ostatnia krytyka prowadzona jest z reguły z pozycji pragmatycznego, czyli „mądrzejszego", patriotyzmu. Z myślą o tym, żeby uchronić naród przed dalszymi, wynikającymi z tradycyjnej postawy nieszczęściami. Czasami są to głosy przyjaznych nam obcokrajowców. Takich jak na przykład namiestnik Królestwa Polskiego generał hrabia Fiodor F.W. Berg, który – po stłumieniu powstania styczniowego – otwierając 22 listopada 1864 r. most Kierbedzia (oficjalnie zwany wówczas Aleksandrowskim na cześć cara Aleksandra I) przez Wisłę w Warszawie, powiedział m.in.:

„Nasz Najdostojniejszy Monarcha, w swej nieustającej troskliwości o pomyślność tego miasta, (...) raczył zezwolić na przyłączenie do nazwy tego pięknego pomnika imienia Wielkiego Monarchy, który tworząc Królestwo Polskie i przyłączając go (sic!) do Cesarstwa Rosyjskiego, dał ludowi polskiemu trwałe rękojmie bytu spokojnego i szczęśliwego.

Prośmy Boga, aby mieszkańcy tego miasta i tego kraju przejęli się ową prawdą, aby zrzekli się na zawsze unoszenia do owych zbrodniczych obłędów, które za każdym razem pogrążają Polskę w przepaść nieszczęść". (Polski przekład przemówienia, wygłoszonego po francusku, za ówczesnym „Kuryerem Warszawskim").

Jak wiadomo, hipokryzja to hołd, jaki składa występek cnocie. Zamieszczając fragment tej symptomatycznej wypowiedzi, nie kwestionuję szczerości intencji wielu innych, zwłaszcza polskich, wyznawców podobnych poglądów. Zwracam wszakże uwagę na analogię do wielu dzisiejszych wypowiedzi osób (na ogół niewierzących) chcących naprawiać Kościół katolicki, tak by „dorósł do wymogów naszej epoki". Tym spośród nich, którzy czynią to szczerze, najwyraźniej umyka, że nie da się tego zrobić bez zasadniczej rezygnacji z czegoś nieuchwytnego, co w obu przypadkach stanowi istotę rzeczy...

Kwestia antysemityzmu

Zjawisko, rzecz jasna, istnieje – podobnie jak we wszystkich innych (nielicznych!) krajach, w których wolno było Żydom kultywować swą odmienność religijną, kulturową i obyczajową. Wyniesione zostało z feudalnych, zhierarchizowanych społecznie czasów. Silniej daje znać o sobie w społecznościach mniejszych i w kręgach słabiej wykształconych. Przechowało się jako rodzinna tradycja drobnomieszczaństwa, które za czasów Drugiej Rzeczypospolitej nie umiało sprostać w handlu czy innym biznesie Żydom sprzedającym taniej (to w pamięci tego właśnie autoramentu ludzi Dmowski został rozdęty do wymiarów męża stanu porównywalnego z Marszałkiem). Niechęć do Żydów musiała też pogłębić wyraźna ich nadreprezentacja w organach ucisku i propagandy okresu stalinowskiego.

Po doświadczeniach Holokaustu wśród ludzi wykształconych ma tendencję zanikową. Obecnie zdecydowanie nie wypada już być antysemitą, choć także ciągle jeszcze w jakimś stopniu nie wypada też być Żydem. W jakiejś mierze tę niepewność poznawczą dobrze odzwierciedla głośna wypowiedź Wałęsy: „Gdybym był Żydem, byłbym z tego dumny. Ale ponieważ nie jestem, to nie mam się czego wstydzić". Dodajmy, że polski antysemityzm był zdecydowanie miękki, towarzysko-obyczajowy. Dodajmy, że daleko posunięta rezerwa była wzajemna (obopólna). Obce naszej mentalności były pogromy, których nasi Żydzi zaczęli doświadczać dopiero wtedy, gdy w wyniku zaborów dostali się pod panowanie Rosji (wcześniej nie wolno było im się osiedlać w tym państwie).

Szczególnie odrażające są próby obarczenia Polaków współodpowiedzialnością za zagładę Żydów podczas drugiej wojny światowej. Na skutek manipulacji półprawdami doszło do tak daleko posuniętej dezinformacji, że na świecie wielu ludzi wie tylko o „polskich obozach śmierci", nie zdając sobie sprawy z tego, że liczba Polaków zamordowanych wówczas przez tych samych sprawców na własnej ziemi była porównywalnie wielka. Ma to wszelkie znamiona „dawania fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu", gdyż nawet najgłupszy z owych polakożerców skutecznie przerzucających na nas odpowiedzialność za cudze zbrodnie doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że obozy zagłady zlokalizowano w Polsce wyłącznie ze względów logistycznych.

Polacy dwukrotnie w dziejach podawali Żydom pomocną dłoń w momencie ich największego zagrożenia

Drugim koronnym argumentem są tzw. polscy szmalcownicy, zjawisko marginalne, znacznie powszechniej występujące ponoć w okupowanej Francji. Nie ma ono też chyba związku z żadnymi przekonaniami,  wynika jedynie z chciwości połączonej z brakiem zasad i deprawacji charakterów spowodowanej wojną i okupacją. Podobnym zjawiskiem było przecież wyłapywanie przez zmanipulowanych chłopów powstańców styczniowych czy – na nieporównanie większą skalę – współudział rozmaitych mętów w prześladowaniu i mordowaniu przez prosowieckie władze bohaterów polskiego podziemia.

Co pewien czas pojawiają się też pseudohistoryczne publikacje prasowe o antysemickich ekscesach dokonywanych ponoć sporadycznie przez jakieś szowinistycznie nastawione oddziały partyzanckie powiązane z AK. Nie wydaje mi się, by wyciąganie tego rodzaju marginalnych epizodów tak zdecydowanie sprzecznych ze znanym powszechnie charakterem polskiego podziemia mogło mieć inny cel niż rozmyślne nadwątlanie uznanych patriotycznych autorytetów i dorabianie Polakom gęby w oczach opinii światowej. Jest to w najlepszym razie nieświadoma kontynuacja ubeckiej polityki oczerniania. Brudni z reguły pragną dowieść, że nikt nie był do końca czysty...

Cóż, trudno nie rozumieć resentymentów tych, dla których Rzeczpospolita zbyt często bywała macochą. Jednak pognębianie właśnie Polaków przy wykorzystaniu nośnej medialnie tematyki Holokaustu jest w istocie perfidnym działaniem wbrew oczywistym faktom. Gdyż paradoksalnie to właśnie oni byli jedyną liczącą się (jakoś) siłą próbującą Żydom dopomóc, starając się nagłośnić ich tragedię w opinii światowej. Temu miała posłużyć przeprowadzana z narażeniem życia misja Jana Karskiego, który z pozycji naocznego świadka zapoznał z realiami Holokaustu najwyższe władze brytyjskie i amerykańskie.

Gdyby BBC wypuściło w eter na ten temat choćby enigmatyczne informacje, uratowano by wiele tysięcy Żydów, którzy, zdezinformowani, dobrowolnie przyjeżdżali do Europy Środkowej i tam ulegali zagładzie (nasuwa się w tym miejscu gorzka refleksja, że gdyby coś takiego przydarzyło się Polakom, znalazłoby pewnie odbicie w Polish jokes...). Nie potrafię wyobrazić sobie powodów, dla których BBC wówczas milczało. Zaniechanie to miało niewątpliwie zbrodniczy wymiar.

W rozumieniu pokoleń wychowanych w Drugiej Rzeczypospolitej brak patriotyzmu był znacznie bardziej obciążający od prostytuowania się

Co zatem wynika z faktów historycznych? To, że Polacy dwukrotnie w dziejach podawali Żydom pomocną dłoń w momencie ich największego zagrożenia. Drugi raz okazało się to nad wyraz mało skuteczne, nie z naszej winy. Niemniej elementarna przyzwoitość zdaje się wymagać głośnego i jednoznacznego zabrania głosu w tej sprawie przez najwyższe żydowskie autorytety, zwłaszcza te, które czują się związane także z Polską. Czemuż więc najsilniej brzmi oskarżycielski ton niechętnych Polakom ekstremistów? Żydzi winni są nam wdzięczność bardziej niż jakiemukolwiek innemu narodowi. Czemu więc przypisać, że mają do nas większe pretensje niż do tych, którzy ich nieporównanie bardziej prześladowali i krzywdzili? Czy tylko dlatego, że jesteśmy łatwiejszymi chłopcami do bicia? Czy też kryje się w tym jakaś głębsza psychologiczna zagadka?

Zastanawiając się nad tą sprawą, można dojść do zaskakującego wniosku, że ekstremizm żydowski ma wschodnie korzenie i paradoksalnie reprezentowany jest przez tych, którzy w jakimś momencie dziejowym nabawili się autentycznego kompleksu niższości w stosunku do „polskich jaśniepanów", za co – znalazłszy się w wyniku migracji na nowym terenie i w znacznie korzystniejszej sytuacji – próbują się teraz na nich odegrać. Nie jest to, wbrew pozorom, hipoteza tak karkołomna, jak się może na pierwszy rzut oka zdawać. Na całym Wschodzie, a także u nas, nagminne są przypadki tajenia żydowskiego pochodzenia ze względów pragmatycznych. Taka postawa musi budzić kompleksy. Nietrudno w końcu ulec kanonom społecznym wyznawanym przez przytłaczającą część otoczenia. A tak, jak ludowy antysemityzm wynika w znacznej mierze z poczucia własnej (intelektualnej) niższości, tak zbliżone (tyle że w sferze moralno-wizerunkowej) mogą być źródła niechęci do Polaków.

Nie oszukujmy się. Grupa antypolska nie jest może najliczniejsza, jest natomiast na tyle wpływowa, że stwarza atmosferę, w której trudno oczekiwać przychylnych Polsce i Polakom wypowiedzi. To jej działalność jest dziś głównym powodem niewygasania do końca antysemityzmu, także polskiego. Nikt nie lubi, kiedy ktoś arogancko, a przy tym wbrew oczywistym faktom, szkaluje jego naród. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy to właśnie ten naród powinien być szczególnie uhonorowany jako sprawiedliwy wśród narodów świata. Słabe są na to szanse dzisiaj, ale w przyszłości prawda historyczna niewątpliwie doczeka się powszechnego uznania. Zadaniem na dziś jest nie dać się zwariować. I najszybciej, jak tylko się da, zadbać o to, by przynajmniej na terenie Polski wspieranie antypolonizmu przestało być procederem opłacalnym.

Rusofobia

Zachód chętnie nasze kłopoty z Rosją tłumaczył polską rusofobią, kiedy mu to było na rękę. Pozwalało mu to zagłuszać niepokój sumienia, budzony przez kolejne nagłaśnianie sprawy polskiej. W XIX wieku zaburzały ów spokój sumienia polskie powstania. Zagrażało to europejskiej stabilizacji, a zwłaszcza stosunkom z Rosją, która od czasów Piotra I była ważnym uczestnikiem, a od kongresu wiedeńskiego współtwórcą europejskiego ładu. Podobnie próbowano tłumaczyć powody zgrzytów, do których dochodziło pomiędzy polskim i sowieckim sojusznikiem podczas drugiej wojny światowej. Ignorując, że z reguły były one z premedytacją prowokowane przez stronę rosyjską, wykazującą stale złą wolę i starającą się upokarzać Polaków (choćby upierając się, by uwolnienie Polaków z łagrów odbyło się na zasadzie „amnestii"). Nawet wtedy, gdy jeszcze obowiązywał ów „gorzki sojusz", dochodziło do tak kuriozalnych postępowań, jak zarzucanie ludziom wywiezionym siłą w głąb ZSRR, że znaleźli się nielegalnie na terenie tego państwa. Zachodni alianci mieli też za złe Polakom, że nie chcą zaaprobować postanowień jałtańskich. Edward J. Rożek w książce „Allied Wartime Diplomacy" (1958) przytacza następujące zdarzenie:

Odpolaczenie to pierwszy krok ku odczłowieczeniu

„Na jakimś spotkaniu towarzyskim w Londynie dr Mateusz Fryde, doradca premiera polskiego rządu na uchodźstwie, rozmawiał z prominentnymi konserwatystami brytyjskimi. Zapytali go oni: »Czemu wy, Polacy, nie umiecie dogadać się z Rosjanami? Co z wami jest nie tak?«. Fryde, błyskotliwy prawnik, odpowiedział im: »Mógłbym wprawdzie was zapytać, czemu nie potraficie dogadać się z Irlandczykami – ale to nie wyjaśniałoby, w czym rzecz. Jak panowie wiecie, jestem Żydem i dobrze wiem, co Hitler wyrządził memu narodowi. Ale gdybym miał do wyboru, czy być rozstrzelanym w Berlinie czy w Moskwie – wybrałbym Berlin«.

Zaskoczyło to wielce Brytyjczyków, więc wyjaśnił:

»Gdybym został rozstrzelany w Berlinie, Goebbels by powiedział, że stało się tak dlatego, że jestem Żydem, i to by była prawda. Albo by powiedział, że dlatego, że jestem polskim patriotą, i to też byłaby prawda. Albo by powiedział, że dlatego, że jestem przeciwnikiem Hitlera, nazizmu i w ogóle totalitaryzmu. I to wszystko byłoby prawdą. Gdyby natomiast rozstrzelano mnie w Moskwie, Sowieci powiedzieliby, że byłem wrogiem ludu. Albo że byłem reakcjonistą czy hitlerowskim albo amerykańskim szpiegiem. A to wszystko byłoby nieprawdą. Mam syna na studiach w Oksfordzie i chciałbym, żeby wiedział, za co zostałem rozstrzelany«.

Brytyjczycy zmienili temat rozmowy.

Dr Fryde osobiście opowiedział o tym wydarzeniu autorowi tej książki".

Zakłamanie i arogancja cechują postępowanie Rosjan od wieków. Wojska Katarzyny wchodziły w 1792 r., żeby wesprzeć „republikanów walczących z tyranią Stanisława Augusta". Wojska sowieckie wkroczyły we wrześniu 1939 r. (łamiąc pakt o nieagresji), żeby chronić słowiańskich współbraci – Białorusinów i Ukraińców. A ci, którzy przeszli przez katownie zarówno gestapo, jak i NKWD, zgodnie wskazują zasadniczą różnicę: Niemcy starali się wydusić z torturowanych prawdę, natomiast Sowieci wymuszali na nich zeznania pasujące do wersji, którą sami wymyślili.

Podobnie postępowali Rosjanie z innymi podbijanymi i niewolonymi narodami, co budziło analogiczną „rusofobię". Według relacji Sadyka Paszy poświadcza to umowa, którą Kozacy zaporoscy Mazepy, którzy po bitwie pod Połtawą przenieśli się do Dobrudży, pod władzę sułtana, zawarli z ówczesnym wielkim wezyrem w obecności Karola XII. W części omawiającej warunki, na jakich będą uczestniczyć w wojnach, wspierając armię turecką, wyraźnie zaznaczono, iż z Moskwą walczyć będą za darmo.

Wygląda więc na to, że każdy, kto stykał się bezpośrednio z Rosjanami, stawał się „rusofobiczny". Spośród narodów Europy Zachodniej najbardziej krytycznie nastawieni są do nich Norwegowie, zapewne dlatego, że mają z nimi na dalekiej północy 38 km wspólnej granicy.

Wielka, tajemnicza Rosja, z którą można było korzystnie handlować, a także sprzymierzyć się przeciw coraz potężniejszym od schyłku XIX wieku Niemcom, była przez Zachód, a zwłaszcza Francję, mocno idealizowana. A po rewolucji 1917 r. wielu lewicującym tamtejszym inteligentom długo wydawało się, że powstało w Rosji coś w rodzaju nowych Stanów Zjednoczonych, tyle że jeszcze doskonalszych i nowocześniejszych. I dotychczas trudno im się z tego wyleczyć. Mimo że cała prawda o sowieckim totalitaryzmie jest dostępna w pracach historycznych. Mimo jawnego postępowania dzisiejszej Rosji na Ukrainie (i nie tylko), niespełniającego najbardziej elementarnych wymogów cywilizowanego współżycia międzynarodowego.

Ci, którzy nigdy się bezpośrednio z rosyjską ekspansją nie zetknęli, nie chcą uwierzyć zgodnemu świadectwu tych, którzy tego wielokrotnie doświadczali, że chodzi o zdecydowaną jakościową odmienność od tego, z czym Europejczycy przywykli się stykać (w każdym razie na pewno od czasów nowożytnych).

Rosja różni się mentalnie od nawet najbardziej opresyjnych państw zaborczych z naszej strefy kulturowej. Nie miejsce tu na szersze wywody – wspomnijmy jedynie Katyń i oficerów Żydów, którzy przetrwali w oflagach hitlerowskich Niemiec.

Rosja nie respektuje żadnych zasad wzajemności, nawet bandyckiej lojalności w stosunku do wysługujących się jej sojuszników (zakładając – z dużym „wyczuciem rzeczywistości" – że nikt nie sprzymierza się z nią dobrowolnie, co istotnie jest bliskie prawdy). Nie dba też zupełnie o los własnych poddanych (którzy nie próbują nawet aspirować do statusu obywateli). Nie wykazuje nawet śladowej dobrej woli, co w naszej strefie kulturowej stanowi naturalne podejście do jakiejkolwiek formy współpracy. Jedyną relacją, na jaką trzeba się zdecydować, współdziałając z Rosją, jest całkowite, bezwzględne jej podporządkowanie w najdrobniejszych nawet szczegółach. Rosja nie uznaje partnerstwa. Konsekwentnie dąży do upokarzania zarówno przeciwników, jak i własnych sojuszników.

Nie chodzi przy tym o symboliczne gesty potwierdzające jej hegemonię. O zgodę na dominację pozwalającą podporządkowanemu zachować choćby pozory komfortu psychicznego, co z reguły starają się zapewnić hegemoni z naszej strefy kulturowej w dobrze (zdawałoby się?) pojętym własnym interesie.

Nie. Chodzi o coś z gruntu przeciwnego. Żebyś składał deklaracje i postępował wbrew temu, co uważasz za oczywiste, normalne, zgodne z własnymi przekonaniami, rozumem i świadectwem własnych zmysłów. Żebyś tak był od Rosji uzależniony, by świadczyć, że to, co uważasz za białe, jest czarne (nie kremowe czy szare – co przy dobrej woli można sobie wmówić – ale właśnie zdecydowanie czarne). Nie tylko masz to głosić. Masz także zwalczać, najlepiej wyśmiewając i podając w wątpliwość ich poczytalność, tych wszystkich, którzy przeciwko takiej interpretacji oponują. Tych, którzy tak postępują, gdyż jako rozumna istota ludzka uważają za swój moralny obowiązek opowiedzieć się po stronie prawdy. Zwłaszcza wówczas, gdy elementarna znajomość praw natury nie pozwala zaaprobować oficjalnego komunikatu głoszącego, że 180-tonowy samolot w wyniku (hipotetycznego) muśnięcia smukłej brzozy rozpadł się na kilkadziesiąt tysięcy kawałków. Jeśli tego nie potępisz, staniesz się sekciarzem-heretykiem, ze wszystkimi takiej postawy konsekwencjami.

Jest coś nie tylko nieeuropejskiego, ale też nieludzkiego (głęboko atawistycznego?), a może wręcz diabelskiego w tego rodzaju przymusie. Nawet jeśli ktoś nie chce w nic się mieszać i dąży jedynie do tego, żeby mieć święty spokój, nie daje mu się takiego wyboru. Może tylko uczestniczyć w prześladowaniu tych, którzy nie dają sobie takiej postawy narzucić (a więc z definicji odważniejszych, lepszych od tego, co sam reprezentuje), albo samemu zostać poddanym prześladowaniu. Zaiste, diabelska alternatywa!

W tych warunkach byłoby dziwne, gdyby sąsiedzi Rosji nie stawali się rusofobiczni pod wpływem historycznych i aktualnych doświadczeń. Wśród Polaków niechęć (i poczucie wyższości) w stosunku do Rosjan odczuwają dość powszechnie ludzie prości. Inteligencja jest raczej zaskakująco zbyt rusofilska. Znamienne wydaje się w każdym razie, że w ostatnich paru stuleciach kolaborację z Rosją uznaje się za „bardziej dopuszczalną" niż kolaborację z Niemcami. Warto byłoby zbadać, jakie są główne tego przyczyny...

„Samobójcze obłędy"

W dobie rozbiorów polski patriotyzm stał się rodzajem religii (niektórym ją zastąpił, w odczuciu innych z nią się zespolił). Ojczyzna i jej niepodległość to były autentyczne, niekwestionowane w powszechnym rozumieniu świętości. W zestawieniu z nimi nic się nie liczyło. Oddanie za nie życia było nie tylko powinnością, ale także powodem do chwały. Wielu szczerze o tym marzyło. Świadczą o tym liczne zgłoszenia na „żywe torpedy" w 1939 r.

Bez tradycji powstań pewnie przestalibyśmy być Polakami. Bez niej na pewno nie byłoby Drugiej Rzeczypospolitej z jej na wskroś patriotyczną atmosferą, w której masy aspirowały, by dorównać pod tym względem elicie. Młody marynarz, który na pokładzie okrętu własną krwią napisał: „Polsko, jak słodko umierać dla Ciebie!", nie był psychopatą, tylko wyrazicielem odczuć powszechnych.

Niedoszli reformatorzy polskości nie potrafią się wczuć w atmosferę tamtych dni. Chcieliby dogadać się z Hitlerem, a niektórzy nawet sprzymierzyć się z nim i wspólnie napaść na Rosję. Kto zaproponowałby paktowanie z Hitlerem w 1939 r., zostałby pewnie zlinczowany, być może przez własną rodzinę. Rzadko kiedy w dziejach cały naród był tak zjednoczony duchowo jak wówczas w tej sprawie. Tak zdeterminowany, by bronić niedawno odzyskanej niepodległości. Zgodnie z tym, co 5 maja powiedział minister spraw zagranicznych Józef Beck, że „My w Polsce nie znamy pojęcia »pokoju za wszelką cenę«".

Podobnie było w kwestii powstania warszawskiego. Jeśli chodzi o wartość najwyższą, to nawet ułamek szansy na wywalczenie suwerenności Polski usprawiedliwia każdą ofiarę. Ci, którzy w nim walczyli, byli z tego powodu dumni i szczęśliwi.

Nie ma bowiem polskości bez honoru. Podchodząc do tego po kupiecku czy z pozycji bezideowego plebsu, stracimy to, z czego najbardziej możemy być dumni i za co podziwiali nas i wciąż podziwiają nie tylko przyjaciele, ale i wrogowie. Czyli ulegniemy odpolaczeniu, do czego chętnie nas namawiają agenci wpływu ościennych mocarstw (często nieświadomi swej roli), które mimo ogromnej przewagi materialnej inaczej sobie z nami do końca nie poradzą.

W kwestii powstania warszawskiego najzwięźlej wyraził to Marian Hemar w wierszu „Rapsod żałobny", napisanym w 1966 r., w dniu śmierci Tadeusza Bora-Komorowskiego:

To on, przypadkiem i przez chwilę,

Był generałem polskiej klęski

Co się musiała spełnić tak.

I nikt by nie mógł jej uniknąć.

Nikt by nie umiał jej uniknąć.

A gdyby mógł i gdyby umiał,

Toby nikt nie chciał jej uniknąć.

Żadnym ówczesnym argumentem,

Ani apelem, ni wykrętem,

Nikt nie chciałby wyperswadować

Szaleństwu – wzgardzie

Zemście – dumie.

Że szkoda krwi, że szkoda Miasta,

Że szkoda łez. I tego właśnie

Nikt, kto nie Polak, nie rozumiał.

Nikt, kto nie Polak, nie rozumie.

Nic dziwnego, że po półwiecznym „praniu mózgów" coraz mniej z nominalnych Polaków to rozumie. Nawet ci, którzy w wielu sprawach rozumują prawidłowo i generalnie „mają serce po polskiej stronie". Chcieliby patriotyzm upragmatycznić, ale się nie da.

Wyobraźmy sobie, że Jasną Górę udało się Szwedom zdobyć (co było wielce prawdopodobne) i że obwinia o to przeora Kordeckiego ktoś taki, w najlepszym wypadku Rzędzian. Też poniekąd szlachcic, bo przecież rannego Bohuna nożem nie pchnął, chociaż mógł...

Paradoksalnie, łatwiej nam sprostać wymogom polskości w sytuacjach ekstremalnych niż w długich okresach pozornie normalnego życia w zniewoleniu. Kiedy czasem trudno ocenić, co jest (jakoś) dopuszczalne, a co nie. I każdy stawia sobie poprzeczkę na tyle wysoko, na ile go stać.

Wtedy niektórzy przestają zasługiwać na polskość, wypadają z naszej gry i nie mamy powodu się za nich wstydzić. Jak widać, trudna na ogół ekskluzywność bywa pod niektórymi względami wygodna...

Znaleźć siłę moralną

A na zakończenie przypowieść prawdziwa, ukazująca, jak ważną sprawą był patriotyzm w czasach drugiej wojny światowej nawet dla ludzi z tzw. marginesu. Tuż po jej zakończeniu sądzono młodą kobietę, której zarzucano intymne stosunki z Niemcami podczas okupacji. Kiedy zapadł wyrok, jej ojciec postawił kolejkę wszystkim obecnym w knajpie, oznajmiając z dumą, iż sąd uznał, że nie miało to znamion kolaboracji – ona tylko uprawiała swój zawód! W rozumieniu pokoleń wychowanych w Drugiej Rzeczypospolitej brak patriotyzmu był bowiem znacznie bardziej obciążający od prostytuowania się.

Taki był/jest polski etos, wtedy jeśli nawet nie wyznawany i praktykowany, to z całą pewnością respektowany przez przytłaczającą większość narodu, od elity po margines.

Dla wszystkich było oczywiste, że bycie Polakiem to powód do dumy. Ktoś, komu się poszczęściło urodzić się Polakiem, czuł się zobowiązany, by potwierdzić, że na to zasłużył, w godzinie próby.

Spośród wszystkich znanych mi etosów właśnie polski wydaje mi się najbardziej godny podziwu i akceptacji. To jemu zawdzięczamy, że przetrwaliśmy jako naród ostatnie, niefortunne dla nas stulecia. Nie mogąc nas zniewolić siłą, nasi potężni wrogowie próbują ów nasz duchowy puklerz rozmyć i osłabić, najchętniej naszymi własnymi rękami. Najlepiej z pozycji nowego, „bardziej pragmatycznego patriotyzmu". Tylko część z lansujących to „naprawianie polskości" stanowią świadomi obcy agenci wpływu. Większość działa zapewne w dobrej wierze z głupoty albo z cwaniactwa, bo taka postawa przynosi w naszej dzisiejszej rzeczywistości (zwłaszcza medialnej) wymierne korzyści wizerunkowe (i nie tylko).

Obiektywnie oceniając, mamy wyjątkowo chlubne korzenie. Wprawdzie nasz osobisty udział w polskości wyniknął z losowego zbiegu okoliczności, ale przecież przyjemniej mieć dobre niż fatalne pochodzenie. W każdym razie na pewno nie ma się czego wstydzić, wbrew wypowiedziom malkontentów, zapewne maskujących własne związane z tą sprawą kompleksy czy też nadmiernie ulegających modom naszej dość plugawej epoki. Wystarczy się przyjrzeć bliżej miałkości i bezbarwności proponowanych przez nich alternatywnych rozwiązań. Odpolaczenie to pierwszy krok ku odczłowieczeniu.

Jest to w gruncie rzeczy sprawa zasad. Weszliśmy do gry w drużynie o pięknej historii, w takiej roli obsadził nas los. Tylko głupiec nie spróbowałby sprostać tak porywającej roli. Grę podjęto, także w naszym imieniu, wiele pokoleń przed naszym pojawieniem się na świecie. Czemu jednak mielibyśmy zawieść oczekiwania naszych przodków? Dla szmalu, dla świętego spokoju, ze strachu?

Być Polakiem to znaczy potrafić znaleźć w sobie siłę moralną, by temu sprostać w każdej sytuacji. Nie tylko na polu bitwy, co pewnie psychologicznie najłatwiejsze.

W trzech głównych obozach, w których przetrzymywano od września 1939 r. polskich oficerów (w znacznej części rezerwy, a więc zmobilizowanych na czas wojny inteligentów), których następnie zamordowano wiosną 1940 r. w Katyniu, sowieccy oficerowie polityczni starali się każdego z nich nakłonić do współpracy. Nie żądali wiele. Wystarczyło jedynie nie wykluczyć takiej możliwości w przyszłości. Nagrodą za taką postawę było przeniesienie do obozu w Griazowcu, gdzie dostawało się własny pokój, dobre wyżywienie i niemalże pełną swobodę, naturalnie w granicach tego obozu. Ilu się na to skusiło? Spośród 14 tysięcy zaledwie 74. Czyli nieco ponad pół promila. A jakie byłyby proporcje, gdyby poddać takiej próbie dzisiejszą naszą elitę? Niech każdy sam spróbuje ocenić.

Dzisiejsi mędrkowie piszący o „obłędach" i „pięknych katastrofach" nie zdają sobie sprawy, że oceniają przeszłość z żabiej perspektywy. Zwierzęta próbujące uprawiać naukowo antropologię byłyby nie tylko żałosne, ale i komiczne. A w gruncie rzeczy na to mniej więcej w owych próbach interpretacji wychodzi.

Autor jest historykiem techniki, profesorem w Instytucie Historii Nauki PAN, członkiem Rady IPN

Plus Minus
Jan Maciejewski: Trucizna z miodem
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Styl myślenia papieża Franciszka wpłynie na część teologów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dla wielu Polaków Franciszek nie był do końca nasz
Plus Minus
Zdumiewający popis Pameli Anderson. Recenzja filmu „The Last Showgirl”
Plus Minus
Współautorka podcastu „Niemcy w ruinie?”: Praca Ukraińców w Polsce budzi zachwyt AfD