Wojna o pamięć

W tym roku świętowanie upadku Trzeciej Rzeszy znów będzie bardziej dzielić, niż łączyć.

Aktualizacja: 08.05.2015 20:33 Publikacja: 08.05.2015 01:23

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa

W większości krajów alianckich sztandary zostaną podniesione tradycyjnie 8 maja, choć historia podpowiada, że kapitulacja Niemiec na Zachodzie nastąpiła dzień wcześniej: już 7 maja, w kwaterze Eisenhowera w Reims. Jednak przez wzgląd na Rosjan obowiązuje ta pierwsza data, Stalin wymógł bowiem na sprzymierzonych, by traktat podpisać raz jeszcze, już z udziałem dowództwa Armii Czerwonej w Berlinie, późnym wieczorem dnia następnego. W Rosji wskutek przesunięcia czasu zaczynał się już kolejny dzień i stąd ten 9 maja do dziś symbolizuje koniec wojny dla narodów byłego Związku Radzieckiego.

Mniejsza zresztą o rozbieżności w datach. Dzieli i dzieliło nas znacznie więcej niż kartki kalendarza. Oto przed 70 laty kończyła się wojna z Trzecią Rzeszą, w otchłań piekieł staczały się nazizm i jego ideologia. Szykowały się Norymberga i szubienice dla hitlerowskich zbrodniarzy w stolicach europejskich. W Moskwie i na Bramie Brandenburskiej w Berlinie powiewały jednak triumfalnie czerwone sztandary, co musiało oznaczać jedno: zbrodnie drugiego z totalitaryzmów pozostaną nierozliczone, a nad krajami zajętymi przez Armię Czerwoną na długie lata rozciągnie się panowanie komunizmu.

Świetnie znamy finał tej historii. W okupowanych Niemczech Zachodnich powoli rodziły się zalążki demokracji, za to w Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech i we wschodniej części Niemiec obowiązywała najbrutalniejsza wersja stalinizmu. Litwa, Łotwa i Estonia zostały pożarte przez imperium już dużo wcześniej. Zaczynała się noc, z której dane nam było się otrząsnąć dopiero ponad 40 lat później.

Dziś od tamtych wydarzeń dzieli nas lat 70 i można by powiedzieć, że dystans dwóch generacji powinien wystarczyć na wypracowanie jakiejś zdystansowanej oceny dziedzictwa wielkiej wojny. Kiepsko z tym jednak. Podobnie zresztą jak z wielką epiką na temat tamtych wydarzeń. Podkreśla to stopień skomplikowania wojennej materii zarówno w sferze faktografii, jak i ocen. Tołstojowi wystarczyła perspektywa pół wieku, by podsumować epokę napoleońską literackim arcydziełem; my 70 lat od końca wojny ciągle czytamy dzieła hagiograficzne, stronnicze bądź skupiające się na epizodach. Czy ktoś kiedyś opisze tamtą wojnę w dziele na miarę „Wojny i pokoju"?

Myślę, że nie jestem jedynym, który na to czeka. Z pewnością dużo łatwiej było pisać narodowe mitologie. Mistrzami są oczywiście Rosjanie ze swoją legendą Wojny Ojczyźnianej, która stworzyła wizję monumentalną, bez rysów i niedopowiedzeń. To zarazem mit założycielski współczesnej Rosji, który zgrabnie zastąpił tradycję rewolucji październikowej, i naprawdę trudno się dziwić, że stosunek do tej wojny jest kwestią w Rosji fundamentalną. Nie bardzo odlegli od podobnej mitologii są Amerykanie, dla których wojna na frontach 1941–1945 r. nie jest co prawda mitem założycielskim, ale piękną legendą o dzielnych i szlachetnych „chłopcach", którzy ratowali świat przed zagładą. Niemcy ze swoją aktywną polityką historyczną już niemal nas przekonali, że zbrodni wojennych są winni „anonimowi naziści". Japonia pracuje nad odrodzeniem mitu o ofiarnych samurajach. Francuzi uwierzyli, że stali jak jeden mąż przy de Gaulle'u. Włosi przypominają egzekucję Mussoliniego w Mediolanie.

A my? Polacy? Czy mamy obowiązującą wykładnię wydarzeń drugiej wojny światowej? Czy zrodziła się z tego konsekwentna mitologia? A może jesteśmy wśród licznych narodów najuczciwsi, bo więcej zadajemy pytań, niż znajdujemy odpowiedzi? Czy przedwojenna Polska dobrze wypełniła swoją misję budowy silnego państwa? Czy testament ojców założycieli został zrealizowany? Czy we wrześniu zrobiliśmy wszystko, by uratować się przed klęską? Czy państwo podziemne miało szanse, by przenieść przez zawieruchę zręby niepodległości? Czy zrobiliśmy absolutnie wszystko, by ograniczyć skutki Holokaustu? Jaki był sens Powstania Warszawskiego? Jaki – działań Żołnierzy Wyklętych? Czy czerwoni Polacy z PKWN w istocie świadomie nieśli ze sobą bolszewickie zło? Czy powojenna Polska rzeczywiście była tylko wyniszczającą sowiecką okupacją? Czy lufy sowieckich pepesz pchnęły ją w jakąś pozytywną stronę? Jakie jest naprawdę dziedzictwo powojennego państwowego potworka o nazwie PRL?

Mnóstwo pytań i jeszcze więcej odpowiedzi. I gorąca debata, która rozpala nasze głowy, mimo że od tamtych czasów narodziło się trzecie pokolenie Polaków. Ktoś powie: jest, jak być musi. Natłok punktów widzenia tak przygniata, że dyskusja może trwać jeszcze pół wieku, aż zajmą nas inne epokowe zdarzenia i narodzi się przyszły Homer, Tołstoj czy Sienkiewicz, który zamknie epokę kanonicznym arcydziełem. Wątpię, bym się go doczekał.

Niech się więc dzieje, co musi. Jedni na naszym uświęconym krwią obrońców Westerplatte, inni przed zadziwiającą kolekcją polityków na placu Czerwonym niech przypominają tamte czasy. Czy żałuję, że nie znajdujemy wspólnego języka? Chyba nie, choć prócz światełek w kwaterach powstańczych zapalę świeczkę na grobie bezimiennego radzieckiego żołnierza, który zginął na tej ziemi gnany enkawudowskim batem do boju. Także dzięki niemu żyjemy. Niech świat widzi, że i u nas się pamięta.

W większości krajów alianckich sztandary zostaną podniesione tradycyjnie 8 maja, choć historia podpowiada, że kapitulacja Niemiec na Zachodzie nastąpiła dzień wcześniej: już 7 maja, w kwaterze Eisenhowera w Reims. Jednak przez wzgląd na Rosjan obowiązuje ta pierwsza data, Stalin wymógł bowiem na sprzymierzonych, by traktat podpisać raz jeszcze, już z udziałem dowództwa Armii Czerwonej w Berlinie, późnym wieczorem dnia następnego. W Rosji wskutek przesunięcia czasu zaczynał się już kolejny dzień i stąd ten 9 maja do dziś symbolizuje koniec wojny dla narodów byłego Związku Radzieckiego.

Mniejsza zresztą o rozbieżności w datach. Dzieli i dzieliło nas znacznie więcej niż kartki kalendarza. Oto przed 70 laty kończyła się wojna z Trzecią Rzeszą, w otchłań piekieł staczały się nazizm i jego ideologia. Szykowały się Norymberga i szubienice dla hitlerowskich zbrodniarzy w stolicach europejskich. W Moskwie i na Bramie Brandenburskiej w Berlinie powiewały jednak triumfalnie czerwone sztandary, co musiało oznaczać jedno: zbrodnie drugiego z totalitaryzmów pozostaną nierozliczone, a nad krajami zajętymi przez Armię Czerwoną na długie lata rozciągnie się panowanie komunizmu.

Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu