„Solidarność” na czerwono

Trzeba wzmacniać Polskę wobec ofensywy międzynarodowej finansjery i jej nadwiślańskich sprzymierzeńców. Potrzebna jest nam nie newage'owa demokracja Jana Sowy, lecz katolickie państwo narodu polskiego.

Aktualizacja: 02.01.2016 19:16 Publikacja: 30.12.2015 14:05

To na I Zjeździe „Solidarności” padło hasło Samorządnej Rzeczypospolitej

To na I Zjeździe „Solidarności” padło hasło Samorządnej Rzeczypospolitej

Foto: Forum

Kiedy ponad półtora roku temu Polacy dowiedzieli się od Bartłomieja Sienkiewicza, że ich państwo istnieje tylko teoretycznie, mało komu z nich mogło przyjść do głowy, że ta myśl ówczesnego ministra spraw wewnętrznych stanowi w jego przypadku owoc lektury pewnej intrygującej książki. A było nią „Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą" Jana Sowy. I nie chodzi tu bynajmniej o – chyba przypadkową – zbieżność nazwisk autora tej pozycji z nazwiskiem właściciela restauracji, w której Sienkiewicz wypowiedział swoje bulwersujące opinię publiczną słowa.

Marksista o Sarmatach

Polityk recenzował książkę Sowy w roku 2012 na łamach „Przeglądu Politycznego", zanim został szefem MSW. W tekście pod wymownym tytułem „Państwo na niby" dawał wyraz przekonaniu, że III RP dziedziczy ciężkie brzemię, które zostawiła przyszłym pokoleniom Polaków Rzeczpospolita Obojga Narodów: słabość władzy państwowej, prymat prywatnych interesów najbogatszej warstwy społeczeństwa nad dobrem wspólnym, oligarchiczny model gospodarki.

O czym traktuje „Fantomowe ciało króla"? To cios zadany sarmatyzmowi. I jednocześnie polemika ze współczesnymi polskimi środowiskami konserwatywnymi – według autora – idealizującymi szlachecką przeszłość i powielającymi zbiorowe megalomańskie mity o Polakach jako narodzie namaszczonym przez Boga do wielkiej cywilizacyjnej misji. Czasy wolnej elekcji Sowa przedstawia jako epokę państwa, które faktycznie nie istnieje, bo władzę królewską cechuje słabość i niemoc wobec „złotej wolności szlacheckiej". A skoro tak, to – jak czytamy – społeczeństwo polskie stoczyło się w otchłań chaosu, czego zwieńczeniem były rozbiory.

Zdaniem Sowy „miejsce w międzynarodowym podziale pracy, które zajęła Polska na skutek zdominowania jej gospodarki przez system folwarczno-pańszczyźniany, okazało się na dłuższą metę fatalne. Dzisiaj z imperium zbożowo-ziemniaczanego Polska przerodziła się w mini-imperium AGD i montowni samochodów".

Autor uważa, że dla Polaków modernizacyjną szansą okazały się zabory. Tę myśl powtórzył zresztą z okazji Święta Niepodległości w roku 2013 na łamach „Gazety Wyborczej", czym wywołał burzę. I był, rzecz jasna, z tego powodu odsądzany od czci i wiary, bo z pewnością wygłaszanie takich opinii na 11 listopada ma w sobie posmak prowokacji.

Ale antysarmacka refleksja Sowy może się kojarzyć z tym, o czym pisali i mówili galicyjscy stańczycy czy narodowi demokraci. Szczególnie warto tu zwrócić uwagę na jej koligacje z endecją. To właśnie formacja Romana Dmowskiego u progu XX wieku optowała za przemianami modernizacyjnymi, które w sytuacji dynamicznego rozwoju kapitalizmu w Europie windowałyby cywilizacyjnie Polaków. Warstwą przodującą w tym procesie miało być twardo stąpające po ziemi mieszczaństwo, a nie bujająca w obłokach, zdezorganizowana szlachta.

A jednak Sowa nie czuje związków z galicyjskim konserwatyzmem (chociaż jest z Krakowa) ani z endecją. To marksista, o czym jeszcze dobitniej niż „Fantomowe ciało króla" świadczy jego najnowsza książka „Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Widma przeszłości, wizje przyszłości". Tym razem to bezlitosna krytyka III RP, posiłkująca się w dużym stopniu argumentami brodatego mędrca z Trewiru i jego XX-wiecznych epigonów, i zarazem poszukiwanie recept na teoretyczność polskiego państwa.

Przeciw liberalizmowi

Żeby było jasne, autor – rocznik 1976 – nie jest żadnym pogrobowcem PZPR. Ten socjolog, pracownik Katedry Antropologii Literatury i Badań Kulturowych na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, działacz ruchu antyglobalistycznego związany z Fundacją Korporacja Ha!art, należy do tego pokolenia polskiej lewicy, dla którego punktem odniesienia są efekty transformacji ustrojowej lat 90.

Dlatego w swojej najnowszej pozycji Sowa chłoszcze zwolenników neoliberalnych reform. Używa tu zresztą częściowo bardzo przekonujących argumentów, które wytrącają oręż z rąk obrońców III RP, uprawiających od 26 lat ordynarną propagandę sukcesu. Najczęściej przywołują oni wskaźniki makroekonomiczne mające świadczyć o tym, że Polsce jako krajowi czy przeciętnemu Polakowi bardzo się powodzi za sprawą wprowadzenia rozwiązań gospodarczych, które suflują nadwiślańskiej klasie politycznej wielkie międzynarodowe instytucje finansowe.

Ale – zdaniem Sowy – mamy tu do czynienia z ułudą. Socjolog przytacza przykład: jeśli jedna Polka ma 30-metrową klitkę, a inna – 200-metrowy loft, to statystycznie rzecz biorąc, każda z tych osób posiada ponadstumetrowe mieszkanie, co daje Polsce jako krajowi całkiem przyzwoite miejsce w międzynarodowych rankingach.

Tyle że – kontynuuje swój wywód Sowa – to nie wyjaśnia nam, dlaczego ta gorzej sytuowana osoba jest niezadowolona ze swojego położenia. Pozostaje więc tylko stwierdzić, że jest ona politycznie zacietrzewiona, ma – jak na Polkę przystało – skłonność do wiecznego narzekania, nie docenia sukcesów odniesionych przez kraj, w którym mieszka, zachowuje się roszczeniowo i populistycznie.

Taki oskarżycielski tok rozumowania trafia jednak głównie do dobrze zarabiających mieszkańców dużych miast. A tak naprawdę służy on epatującej arogancją politycznej i biznesowej elicie III RP do tego, żeby pacyfikować niezadowolenie tej części społeczeństwa, która w wyniku transformacji poniosła porażkę i nie daje sobie wmówić, że również uczestniczy w wielkiej konsumpcji.

O ile jednym z głównych szwarccharakterów w „Fantomowym ciele króla" był polski konserwatyzm, o tyle w „Inna Rzeczpospolita jest możliwa!" autor nie szczędzi gorzkich uwag przede wszystkim przeciwnej stronie barykady – głoszącemu prymat swobód indywidualnych nad powinnościami wobec wspólnoty narodowej polskiemu liberalizmowi. Według Sowy jednostka emancypuje się wtedy, kiedy staje się wolna nie tylko od opresji norm narzucanych jej przez religię czy tradycyjną obyczajowość, ale i od nacisku dzikich praw przyrody, do których socjolog zalicza mechanizmy rynkowe.

Nie oznacza to, że autor atakuje wyłącznie dorobek minionego ćwierćwiecza, oddzielając tym samym PRL od bieżącej kapitalistycznej rzeczywistości grubą kreską. Wręcz przeciwnie, rozlicza bezwzględnie realny socjalizm – i to począwszy od bolszewickiego państwa – tyle że usiłuje dowieść, iż system ten w swojej istocie nie miał z marksizmem nic wspólnego.

A więc dowiadujemy się – to zresztą nie jest jakaś nowina – że sam pomysł rewolucji komunistycznej w Rosji rozmijał się z myślą marksistowską, która zakładała, że takie przedsięwzięcie ma sens w warunkach rozwiniętej gospodarki kapitalistycznej, a nie w społeczeństwach „przedłużonego średniowiecza", czyli trwających w relacjach typowych dla feudalizmu. Dlatego – według Sowy – w państwie leninowskim dyktaturę sprawował nie proletariat, ale aparat władzy, to znaczy wąska grupa de facto oligarchów będących właściwymi beneficjentami systemu.

Uspołecznienie środków produkcji

Socjolog rozprawia się z promowanym przez liberałów i neoliberałów poglądem o tym, że wolny rynek stanowi zaprzeczenie interwencjonizmu państwowego. Coś takiego w przyrodzie nie występuje – zauważa Sowa i trzeba się z nim zgodzić. Dlaczego? Bo rynek i państwo funkcjonują w symbiozie.

„Pozycję hegemona w światowej gospodarce osiągały te ośrodki, którym udało się najsprawniej spleść dwie siły: pogoń za zyskiem oraz pogoń za władzą. Tak było w przypadku północnych Włoch w wiekach XV i XVII (ich polityczne zaplecze to królestwo Hiszpanii), Niderlandów w wiekach XVII i XVIII, Wielkiej Brytanii w XIX wieku i Stanów Zjednoczonych w XX wieku". Z kolei kapitalistów, którzy w roku 2008 ponieśli klęskę spowodowaną kryzysem finansowym, uratowały z pieniędzy podatników rządy państw w trosce o stabilność sytuacji politycznej.

Natomiast podstawowe oskarżenie, jakie Sowa kieruje pod adresem realnego socjalizmu, którego zresztą dana postać zależała od tego, w jakim kraju był praktykowany, jest takie, że wbrew marksistowskim postulatom środki produkcji w tym ustroju stały się nie własnością społeczną, lecz państwową. Dlatego socjolog przywołuje „Solidarność" jako przypadek ruchu dążącego u swoich źródeł do rozwikłania tego dylematu. Próbuje wykazać, że jej prawdziwy charakter został załgany, ponieważ stała się ona symbolem walki z imperium zła i totalitaryzmem.

Tymczasem – czytamy w książce – opracowany w roku 1981 przez Krajowy Zjazd Delegatów program „Solidarności" wyraźnie pokazuje, że „sformułowany wtedy pomysł Samorządnej Rzeczypospolitej nie da się sprowadzić do narodowej niepodległości. »Solidarność« konsekwentnie i świadomie powtarza raczej wszystkie podstawowe postulaty ruchów komunistycznych, na czele z głównym i podstawowym, a mianowicie z żądaniem uspołecznienia środków produkcji". W przywołanym dokumencie pojawił się chociażby następujący zapis: „Reforma zagwarantować powinna zarządzanie zakładami pracy przez załogi".

Takie ujęcie problemu – interpretacja solidarnościowego zrywu w kategoriach jakiegoś lewackiego wzmożenia – może dziś wielu Polaków oburzać. Przecież angażowali się oni w podziemie z intencją, żeby doprowadzić nie tylko do korzystnych dla społeczeństwa zmian w obrębie ówczesnego ustroju, jak szeroko pojęta liberalizacja systemu.

Stawiali sobie bardziej ambitne zadanie – w bliżej nieokreślonej perspektywie czasowej Polska, zrzucając z siebie kajdany uzależnienia od ZSRR, miała się stać państwem demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej, a nie jakichś kolejnych utopijnych eksperymentów o anarchosyndykalistycznym rodowodzie. A tu ktoś przypomina, że „Solidarność" na samym swoim początku kierowała się inną logiką, niż chcieliby ojcowie założyciele III RP.

To, że ostatecznie opozycja okresu PRL opowiedziała się za budową w Polsce kapitalizmu, nie zniechęca Sowy do tego, żeby czerpać inspiracje z solidarnościowej koncepcji Samorządnej Rzeczypospolitej. Co ciekawe, socjolog, optując za oddolną aktywnością Polaków, dystansuje się wobec formuły społeczeństwa obywatelskiego, ponieważ chroni ona własność prywatną. I tu dochodzimy do kluczowego momentu książki.

Nadchodzi Era Wodnika

Sowa, nawiązując do twórczości współczesnych marksistów – Michaela Hardta i Antonia Negriego, wskazuje alternatywę dla dotychczasowych systemów politycznych. To coś, co nazywa „biopolitycznym zarządzaniem dobrami wspólnymi". Chodzi tu o politykę, której nie da się sprowadzić do osób czy instytucji sprawujących władzę w strukturach państwa.

To znana skądinąd z dzieł teoretyków anarchizmu demokracja bezpośrednia, praktyka zgromadzeń ludowych – „otwartych zebrań, podczas których każdy i każda może zabrać głos i uczestniczyć w podejmowaniu decyzji". Podmiotem tu, według Sowy, nie jest zglajszachtowany „lud", lecz zróżnicowana „wielość" włączająca w życie publiczne wszelkie dotychczas wykluczane grupy, takie jak chociażby mniejszości etniczne, religijne i seksualne.

Socjolog wymienia więc oddolne inicjatywy będące przejawem rozmaitych form międzyludzkiej współpracy (kooperacji) wymykających się zarówno państwu, jak i rynkowi. Mamy tu i ruch na rzecz wolnego oprogramowania stawiający czoła monopolistycznym praktykom Microsoftu, i takie spontaniczne akcje, jak będące jednym z wydarzeń arabskiej wiosny roku 2011 protesty młodzieży na placu Tahrir w Kairze, które potem zainspirowały organizatorów antykapitalistycznych wystąpień w Madrycie i Nowym Jorku.

Przede wszystkim jednak poznajemy tu dość osobliwy podział polityczny. Sowa to nie tylko spadkobierca marksizmu – nurtu filozoficznego, który wyróżnia człowieka na tle innych gatunków, lecz bądź co bądź czołowy intelektualista polskiej nowej lewicy. Czerpie zatem też pełnymi garściami z kontrkultury lat 60. ubiegłego wieku. A ta w imię forsowanej przez radykalną ekologię równości międzygatunkowej kontestowała skierowany do homo sapiens biblijny nakaz: „Czyńcie sobie ziemię poddaną" (a przy okazji także humanistyczne i oświeceniowe idee).

To prowadzi socjologa do przeciwstawienia parlamentaryzmu („ludu") republice („wielości"). Posiłkuje się on w tym zakresie teoriami francuskiego psychiatry i psychoanalityka Jacques,a Lacana, który badał różnice między podmiotami męskim a żeńskim. Sowa konstatuje, że „lud jest mężczyzną (zupełnie jak parlament), natomiast wielość (jak demokracja i rzecz-pospolita). Warto zwrócić w tym kontekście uwagę, że argumenty przeciw uczestniczącej demokracji wielości do złudzenia przypominają te wysuwane kiedyś przeciw udzieleniu kobietom prawa głosu. Można usłyszeć, że wielość – podobnie jak kobieta – jest zbyt emocjonalna, niewystarczająco racjonalna, zbyt impulsywna i za bardzo niestabilna, aby dać jej dostęp do władzy".

Ksiądz Skarga, patron nowoczesności

Po antagoniście sarmatyzmu chwalącego zaborców za modernizację ziem polskich można było się spodziewać operowania raczej dyskursem typowym dla starej lewicy, stroniącej od hipisowskich ekscesów.

Sowa jednak chce nam zaserwować coś innego. Przywołuje słowa słoweńskiego marksistowskiego filozofa Slavoja Žižka o tym, że wśród uczestników ruchu Occupy Wall Street, którzy w roku 2011 zajęli nowojorską Liberty Plaza, był bezpośrednio obecny Duch Święty – bezpośrednio, bo bez pośredniczenia Kościoła instytucjonalnego. Znamienna jest zresztą proponowana przez Žižka definicja Ducha Świętego: „wspólnota równych połączona przez miłość, która kieruje się tylko swoją wolnością i odpowiedzialnością wobec samej siebie".

To w istocie quasi-gnostycka narracja będąca echem millenarystycznych wizji Joachima z Fiore. Ten średniowieczny mistyk-heretyk dzielił historię ludzkości na trzy epoki: Ojca (Starego Testamentu), Syna (Nowego Testamentu) i Ducha Świętego. W tej trzeciej chrześcijaństwo nie będzie potrzebowało Kościoła instytucjonalnego, ponieważ nastąpi powszechna doskonałość ludzkości.

I taka ma być właśnie owa tytułowa „inna rzeczpospolita", budowana na gruzach autorytarnego społeczeństwa z jego represyjnymi strukturami, takimi jak rodzina, naród, Kościół, korporacja. Zgodnie z tą koncepcją – ewidentnie naprowadzającą na trop newage'owej mitologii – po 2 tys. lat chrześcijaństwa, czyli Ery Ryb, nadchodzi Era Wodnika, w której do głosu dojdzie pierwiastek żeński – opozycyjny wobec patriarchalnego porządku ustanowionego przez Stary i Nowy Testament. Chodzi tu przecież o obalenie władzy białych, heteroseksualnych samców.

Ale realizacja takich mrzonek może zaowocować najwyżej hipisowskimi komunami, a nie żadnym poważnym projektem państwotwórczym. O żadnej modernizacji Polski nie może być tu mowy. W dodatku koncepcję Samorządnej Rzeczypospolitej więcej łączy z potępianą przez Sowę „złotą wolnością szlachecką" niż z dążeniem do ucywilizowania kraju. Bo włączenie wykluczanych grup społecznych w polityczny proces decyzyjny nie czyni istotnej zmiany.

Tak, Polskę trzeba desarmatyzować, ale nie pomogą nam w tym dziele autorytety kontrkultury. To znamienne, że problemy poruszane przez Sowę w „Fantomowym ciele króla" dostrzegał już 400 lat temu nie kto inny, jak ksiądz Piotr Skarga. To właśnie ów jezuita może uchodzić za patrona polskiej nowoczesności. Był on zwolennikiem ograniczenia „złotej wolności szlacheckiej" i zarazem wzmocnienia władzy królewskiej.

W jego kazaniach czytamy między innymi: „Wszyscy się wolnością szlachecką bronią, wszyscy ten płaszcz na swe zbrodnie kładą i poczciwą a złotą wolność w nieposłuszeństwo i we wszeteczność obracają. O, piękna wolności, w której wszystkie swawolności i niekarności panują, w której mocniejszy słabsze uciskają, w której Boskie i ludzkie prawa gwałcą, karać się nie dadzą ani królowi ani urzędom".

Skarga wśród ciężkich grzechów wymieniał ucisk „kmiotków". Tym samym piętnował sarmacki model społeczeństwa, w ramach którego szlachta czuła się niemal odrębną, wyższą, lepszą rasą, a uciskając chłopów, wykluczała ich ze wspólnoty politycznej. Opowiadał się więc za modernizacją Rzeczypospolitej, ale modernizacją inną niż ta, która marzy się Sowie. Chodziło bowiem – rzecz jasna – nie o emancypację jednostki odrzucającej jakiekolwiek zobowiązania wobec różnych wspólnot uzasadniane religią czy powinnościami moralnymi, lecz odwrotnie – o naprawę państwa i obyczajów zgodną z nauczaniem Kościoła.

Słynnego kaznodzieję oskarża się nieraz o fanatyzm religijny – występował on przecież przeciwko konfederacji warszawskiej, a więc aktowi gwarantującemu swobodę wyznaniową innowierczej szlachcie. Tyle że Skarga chciał podnosić Rzeczpospolitą na wyższy poziom rozwoju cywilizacyjnego. Porządek sarmacki zaś utrwalał wygodne dla szlachty utrzymywanie społeczeństwa w będącym reliktem pogańskiej przeszłości stanie barbarzyństwa.

Celu stawianego przez jezuitę nie można było osiągnąć dzięki jakiejś ówczesnej wielowyznaniowej „wielości", którą dziś mógłby afirmować Sowa. A przecież za czasów Skargi protestanci nie byli uciskaną mniejszością religijną, lecz tworzyli jedno ze stronnictw politycznych rywalizujących bezwzględnie o dominację w państwie – tak jak dziś ruchy LGBT walczą o zmianę norm kulturowych i tym samym podkopują moralne fundamenty społeczeństwa.

Kaznodzieja królewski zaś był orędownikiem solidarności wszystkich stanów. W tym sensie można go uznać za prekursora katolickiej nauki społecznej. Postrzegał zbiorowość ludzką jako żywy organizm. W protestantach widział zbyteczną, niepasującą do organizmu trzecią nogę, ponieważ – jak twierdził – społeczeństwo powinno funkcjonować, opierając się na jednolitym systemie wartości, czyli katolicyzmie. W przeciwnym razie – zdaniem Skargi – ono się rozpada.

Nie ma zatem postępu ludzkości bez chrześcijaństwa, a rozwoju Polski bez Kościoła. To Watykan 1050 lat temu wyprowadził Polaków z pogańskiej dziczy ku globalnej cywilizacji, by wynieść ich do prawdziwej ludzkiej godności. A ta polega ona na moralnym i duchowym pięciu się w górę, a nie lewackiej emancypacji będącej w swojej istocie rują i porubstwem.

Z kolei tak jak cztery wieku temu należało wzmacniać władzę królewską wobec „złotej wolności szlacheckiej", tak dziś trzeba wzmacniać państwo wobec ofensywy międzynarodowej finansjery i jej nadwiślańskich sprzymierzeńców. Potrzebna jest nam nie newage'owa demokracja Sowy, lecz katolickie państwo narodu polskiego.

Nie przypadkiem Skarga okazał się negatywną postacią w książce Jarosława Marka Rymkiewicza „Samuel Zborowski". I tak w utworze tym mamy pochwałę tytułowej postaci – XVI-wiecznego awanturnika wyznania kalwińskiego. Rymkiewiczowi imponuje jego postawa. Pisarz interpretuje przemoc, której dopuszczał się jego bohater, jako manifestację wolności. Jak możemy wnioskować z lektury, Polacy miłują wolność, ale na przeszkodzie stają im tacy moraliści jak Skarga.

Sowieckie kolby

Na podstawie twórczości i rozmaitych wypowiedzi Rymkiewicza dzieje Polski można zinterpretować następująco: Polacy nie przeszli przez doświadczenie, które stało się udziałem innych narodów europejskich: Francuzów, Niemców, Rosjan. Doświadczenie to stanowią łączące się z przemocą polityczną procesy modernizacyjne. Są one często bardzo kosztowne, ponieważ tak czy inaczej oznaczają brutalną wymianę tego, co stare, na to, co nowe.

Ale i Sowa, wojując z Kościołem i innymi „przeżytkami" patriarchalnej cywilizacji, chce właśnie modernizacyjnie przeorać społeczeństwo polskie. To nic innego jak rewolucyjna przemoc, której mottem mogą być słowa z listu stalinowskiego filozofa Tadeusza Krońskiego do Czesława Miłosza z roku 1948: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji".

Dlatego Sowie bliżej do nieponoszącego politycznej odpowiedzialności za swój ekscentryzm Rymkiewicza niż łączącego stare z nowym Skargi oraz jego duchowych potomków. A wśród nich są przedstawiciele mesjanizmu polskiego (Cyprian Kamil Norwid, Jerzy Braun, św. Jan Paweł II i inni), którzy wbrew krążącym na temat tego nurtu kultury mitów nie mieli złudzeń co do polskich wad narodowych z sarmackim ekskluzywizmem na czele.

I w tym sensie pozornie modernizacyjna narracja Sowy okazuje się tyleż brawurowa, ile jałowa. Z niej nie wyłoni się recepta na przezwyciężenie stanu, w którym państwo polskie istnieje tylko teoretycznie.

—współpraca Łukasz Lubański

Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu