Brytania bez konstytucji i Trybunału

Jakże żałosny byłby Winston Churchill, gdyby po porażce torysów w wyborach 1945 roku żalił się na lewo i prawo swoim krajowym i zagranicznym rozmówcom na niesprawiedliwość wyborców.

Aktualizacja: 05.06.2016 21:25 Publikacja: 02.06.2016 12:41

Winston Churchill: w różnych barwach partyjnych, zawsze w służbie Koronie

Winston Churchill: w różnych barwach partyjnych, zawsze w służbie Koronie

Foto: AKG/East News

Brytyjski parlamentaryzm jest żywym dowodem na to, że istotą demokracji nie jest ani spisana konstytucja, ani istnienie Trybunału Konstytucyjnego, ani – tym bardziej – opozycyjne weto wobec wszystkiego, co robi rząd. Brytyjska demokracja, która przecież powszechnie i nie bez powodu stawiana jest za wzór systemu politycznego, opiera się na wspólnym – należy podkreślić to słowo: wspólnym – poszanowaniu całej klasy politycznej i społeczeństwa dla wielowiekowej tradycji rozwiązywania sporów i lojalności wobec własnego państwa, uważanego powszechnie za dobro najwyższe. Nie przypadkiem bowiem opozycję w Wielkiej Brytanii określa się jako „wielce lojalną opozycję" („Her Majesty Most Loyal Opposition"). Lojalną wobec królowej, a zatem wobec swojego państwa właśnie.

Jeżeli więc przyjmiemy, że brytyjski parlamentaryzm – ów słynny system westminsterski – stanowi najwyżej rozwiniętą formę demokracji parlamentarnej, to cóż możemy powiedzieć o wielu innych państwach? Co jest wart system, w którym istnieją formalnie wszystkie możliwe instytucje demokratyczne, lecz brakuje ducha demokracji? Czy Rosja – przykładowo – jest państwem demokratycznym, skoro ma i konstytucję, i Sąd Konstytucyjny?

Czy Polska, gdzie opozycja niezadowolona z wyniku wyborów prowadzi totalną wojnę z rządem, zamiast punktować i korygować jego błędy, rozumie ducha demokracji? Czy tak powszechne u nas przejmowanie synekur po objęciu władzy jest formą troski o własne państwo?

Demokracja jest zawsze wynikiem interakcji między społeczeństwem a jego reprezentantami. Jeśli tej interakcji brakuje, jeśli członkowie klasy politycznej lub ich część uzna się za tych, którzy – bez względu na wynik wyborczy – wiedzą lepiej, co dla obywateli jest dobre, to żadne, nawet najbardziej rozbudowane instytucje strzegące praworządności nie będą niczym więcej jak posłusznymi instrumentami w rękach establishmentu. Kto tego nie dostrzega, ten nie rozumie istoty demokracji.

Dziedzic swojego okręgu

Brytyjczycy oczywiście długo dojrzewali do dzisiejszego systemu rządów i mają tę przewagę nad innymi narodami, że niemowlęcy i dziecięcy okres parlamentaryzmu mają za sobą. Jednak pewne instytucje i rozwiązania były stałe i niezmienne, nawet jeśli niegdyś przybierały dziwaczne – jak na współczesne standardy – formy.

Czytaj także:

Na przykład kwestia reprezentacji. W dawnej Anglii okręgi wyborcze nie miały związku z wyborcą, niektórym miastom – jak choćby Manchesterowi – w ogóle nie przysługiwała reprezentacja w Izbie Gmin (niższej izbie brytyjskiego parlamentu), za to inne nie miały w ogóle elektorów wybierających parlamentarzystę.

Wszystkim jednak bardzo zależało na posiadaniu reprezentacji w Westminsterze, gdzie mieści się siedziba parlamentu, ponieważ można było na tym... zarobić. W jaki sposób? Otóż kandydat na parlamentarzystę opłacał elektorów, aby ci wyznaczyli właśnie jego kandydaturę do Izby Gmin. Transakcja była obopólnie korzystna. Kandydat zostawał członkiem parlamentu, a elektorzy otrzymywali pieniądze oraz zyskiwali wpływ na politykę swojego kandydata, który – chcąc być ponownie wybranym – nie mógł przecież postępować według własnego widzimisię. Chętnych do parlamentu, którzy mogliby go zastąpić i zapłacić za jego miejsce, w ówczesnej Anglii nie brakowało. Z czasem niektóre okręgi stały się dziedziczne i reprezentowane były w parlamencie przez kolejne pokolenia parlamentarzystów. Wbrew pozorom rzadko prowadziło to do nadużyć. Wydawało się bowiem oczywiste, że dziedzic swojego okręgu będzie starał się reprezentować go jak najlepiej.

Z uwagi na to, że prawa wyborcze były oparte na cenzusie własności, taki system zapewniał stabilną i dobrze prosperującą reprezentację w ramach uprzywilejowanej grupy wyborców, którzy mogli się wykazać odpowiednim majątkiem – najczęściej w postaci posiadłości ziemskich. Uważano bowiem, że ci, którzy zajmują się wyłącznie „oddychaniem", nie powinni mieć wpływu na politykę państwa.

Jak rozumowali wówczas Anglicy: lud musi rządzić, ale dla wszystkich będzie znacznie bezpieczniej, jeśli w jego imieniu władzę będą sprawować elity. Tak czy owak reprezentacja była zawsze istotą parlamentaryzmu i w Anglii dobrze to rozumiano. Dlatego dziś, gdy baza wyborcza została zdemokratyzowana i poszerzona, idea reprezentacji i szacunku dla decyzji wyborców ciągle zalicza się do kanonu brytyjskiego parlamentaryzmu.

Jakże żałosny byłby Winston Churchill i niegodny miana męża stanu, gdyby po porażce torysów w wyborach 1945 roku, jeszcze w trakcie konferencji poczdamskiej, żalił się na lewo i prawo swoim krajowym i zagranicznym rozmówcom na niesprawiedliwość wyborców. A ich werdykt rzeczywiście można było uznać za niesprawiedliwy.

Oto zwycięzca II wojny światowej, człowiek, którego niezłomna polityka ocaliła Wielką Brytanię od upokarzającej klęski w wojnie z Hitlerem, nie mógł nawet świętować owoców swojej wygranej i musiał ustąpić ze stanowiska z przyczyn bardzo prozaicznych. Nie zrozumiał bowiem, że Brytyjczycy nie zamierzają wracać do rzeczywistości sprzed wojny i nie chcą tracić przywilejów socjalnych i ekonomicznych, którymi wynagrodzono im wojenne wyrzeczenia.

Osobista gorycz Churchilla i wielu torysów znajdowała ujście – co wiemy z licznych wspomnień z tamtego okresu – w zaciszu prywatnych gabinetów, nigdy jednak publicznie. Byłoby to niegodne prawdziwego polityka – przynajmniej w brytyjskim rozumieniu tego słowa. Porażka stanowiła raczej bodziec do korekty wcześniejszej polityki, co zresztą torysi uczynili i co – ostatecznie – wyniosło ich i samego Churchilla ponownie do władzy w 1951 roku.

W Wielkiej Brytanii oczywiste jest bowiem, że zarówno rząd, jak i opozycja – pomimo dzielących je różnic – działają na rzecz i w interesie własnego państwa. Gdyby było inaczej, natychmiast utraciłyby zaufanie wyborców.

Pouczająca jest tu historia z 1789 roku, gdy Anglicy początkowo z wielką nadzieją przyjęli wybuch rewolucji we Francji, błędnie zakładając, że przekształci ona Francję w demokrację parlamentarną na wzór brytyjski. W Wielkiej Brytanii tworzyły się wtedy nieliczne wprawdzie, ale głośne, opozycyjne stowarzyszenia zwolenników rewolucji. Ich program zawsze jednak zakładał w pierwszej kolejności lojalność wobec własnego państwa. W przysiędze, którą w grudniu 1791 roku składali członkowie Towarzystwa Konstytucyjnego z Sheffield, czytamy:

„Z całą powagą oświadczam, że jestem przeciwny wszelkim spiskom, tumultom, zamieszkom oraz podejmowanym w złej woli próbom zmierzającym do zniszczenia, naruszenia bądź zakłócenia spokoju innych ludzi tudzież praw tego królestwa; oraz że nie mam innych pragnień czy celów ponad to, aby w zgodzie ze wszystkimi miłującymi pokój, prawymi obywatelami tego kraju udzielić mego poparcia przedłożeniu skierowanemu do Parlamentu z prośbą o szybką reformę oraz równość reprezentacji w Izbie Gmin".

Przerażające doświadczenie, jakim dla Brytyjczyków stały się okrucieństwa rewolucyjne we Francji, przyczyniły się do tego, że początkowa sympatia dla rewolucji zamieniła się w gwałtowną wrogość. Wrogość ta doprowadziła również do zahamowania reform politycznych w samej Wielkiej Brytanii, zgodnie z zasadą sformułowaną kilkadziesiąt lat wcześniej przez polityka torysów Williama Wyndhama, że „nikt nie naprawia domu podczas huraganu".

W rezultacie skłaniający się ku reformom opozycyjni wigowie, nie chcąc się narażać na zarzuty nielojalności ze strony torysowskiego rządu Williama Pitta, wycofali się ze swoich projektów, a niektórzy wręcz poparli rząd.

System powszechnie akceptowany

Ze współczesnego polskiego punktu widzenia sytuacja, w której opozycja, w imię racji stanu lub też lojalności wobec państwa, decyduje się na wsparcie rządu lub choćby powstrzymanie agresywnej retoryki, wydaje się niewyobrażalna.

Tymczasem w Wielkiej Brytanii taka praktyka sięga korzeniami czasów wojny domowej z XVII wieku, gdy parlament zmagał się z absolutystycznymi dążeniami Jakuba i Karola Stuartów. Wtedy właśnie ukształtowały się dwa główne stronnictwa polityczne, do których należała polityka brytyjska przez kolejne dwa stulecia – domagający się ograniczenia władzy królewskiej wigowie oraz opozycyjni wobec nich torysi.

Stojący na czele wojsk parlamentu Oliver Cromwell powiedział w 1644 roku podczas rozmowy z earlem Manchesteru, że celem wojny jest doprowadzenie do sytuacji, w której nikt nigdy nie będzie już musiał sięgać po broń. Środkiem do osiągnięcia pokoju musi być zatem wypracowanie stabilnego systemu politycznego, który byłby przyjęty i powszechnie akceptowany przez wszystkie strony politycznego sporu.

Ów powszechnie akceptowany system polityczny jest właśnie kluczem do autorytetu, jakim cieszy się brytyjski parlamentaryzm. A jest on powszechnie akceptowany dlatego, że w jego tworzeniu brały udział wszystkie parlamentarne siły polityczne, a nie tylko te, które ostatecznie wyszły z wojny zwycięsko. Jak podkreślił Cromwell, „państwo, wybierając ludzi do służby, nie zważa na ich poglądy, wystarczy, że będą gotowi wiernie mu służyć" Ta zasada stała się fundamentem brytyjskiej polityki po dziś dzień.

Gdy więc w 1688 roku Jakub II Stuart uciekł przez nikogo niezatrzymywany do Francji, wigowie i torysi zdołali się po wielu sporach porozumieć i ustanowić monarchię (jak chcieli torysi), w której król panował, ale nie rządził (jak chcieli wigowie). W tym celu sprowadzono elektora Hanoweru Georga Ludwiga, który w 1714 roku koronował się na króla Wielkiej Brytanii Jerzego I. Kompromis był możliwy, ponieważ brytyjskie stronnictwa, nauczone doświadczeniem niedawnej wojny domowej, dobrze przyswoiły sobie słowa Cromwella, że porozumienie zawsze jest lepsze od wojny. Od tamtej pory niemożliwa stała się w Wielkiej Brytanii totalna opozycja czy absolutystyczna władza.

Biblia parlamentarzystów

W ten sposób parlament stał się źródłem władzy w Wielkiej Brytanii, a sztuka kompromisu metodą jej sprawowania. Umiejętność osiągania porozumienia, nawet przy dużej różnicy zdań, stała się tak istotna, że Brytyjczycy dopracowali się szczególnej formy prowadzenia obrad. Została ona zebrana i opisana w 1844 roku przez konstytucjonalistę i późniejszego sekretarza Izby Gmin Erskine Maya w „Praktyce parlamentarnej", obowiązującej po dziś dzień i liczącej już 24 wydania „biblii parlamentarzystów brytyjskich".

Zgodnie z zaleceniami Erskine Maya najważniejszy jest szacunek wobec pozostałych członków parlamentu. Z tego też powodu parlamentarzyści, zwracając się wzajemnie do siebie lub odnosząc się do wypowiedzianych kwestii, muszą – pod rygorem upomnienia – używać odpowiedniej formy. A więc nie można powiedzieć: „jak zauważył poseł Kowalski", lecz „jak zauważył wielce szanowny członek parlamentu, który ostatnio przemawiał".

Nie można w trakcie przemówienia nikogo obrażać. To właśnie z Wielkiej Brytanii wywodzą się pojęcia parlamentarnego i nieparlamentarnego języka oraz obyczajów. Na liście zakazanych słów znajdują się między innymi takie sformułowania, jak: „świnia", „zdrajca", „chuligan", „szczur", „głupek", „tchórz", „łajdak" czy „kapuś". Za naruszanie tych zasad można zostać upomnianym, zawieszonym, a nawet usuniętym z izby przez spikera (przewodniczącego). A zawieszenie posła wiąże się zawsze z zawieszeniem jego diety. Dlatego też parlamentarzyści, chcąc ominąć istniejące zakazy, uciekają się do rozmaitych metafor, takich jak „oszczędny w prawdzie" (zamiast kłamca) czy „niezwykle zmęczony" (zamiast pijany). Winston Churchill z kolei, chcąc powiedzieć o kimś, że jest kłamcą, używał sformułowania „terminologicznie nieścisły".

Podczas zabierania głosu mówcy nie wolno korzystać z kartki (ciekawe, ilu polskich parlamentarzystów zdołałoby przejść taki test). Wypowiedzi muszą być spontaniczne i rzeczowe. Spiker ma prawo skracać zbyt długie lub niemerytoryczne wystąpienia. Dotyczy to zresztą nie tylko posłów, ale również ministrów i premiera. Niedozwolone jest czytanie podczas obrad prasy, książek, listów i innych materiałów, chyba że są ściśle związane z przedmiotem obrad. Do niedawna nie wolno było również używać telefonów komórkowych i smartfonów. Zrobiono dla nich wyjątek, ale również z zastrzeżeniem, że mogą służyć jedynie do przeglądania materiałów niezbędnych w trakcie debaty.

Wbrew pozorom wszystko, co nie jest parlamentarzystom zakazane, uchodzi za dozwolone. W „biblii" Erskine Maya nie ma na przykład słowa o tym, w jaki sposób poseł powinien wejść i wyjść z sali obrad. W 1901 roku wykorzystał to lord Hugh Cecil, który chcąc utrącić projekt liberałów, postanowił wyjść z sali na czworakach, co spowodowało, że głosowania nie można było ukończyć w regulaminowym czasie i zwalczana przez torysów ustawa ostatecznie upadła.

Brytyjski parlament to miejsce szczególne. Wszyscy, którzy nie są posłami, nazywani byli do 1998 roku obcymi (strangers). Do dziś w Pałacu Westminsterskim istnieją Strangers' Gallery, Strangers' Dining Room i Strangers' Bar. Gdy poseł chciał złożyć wniosek o utajnienie obrad, mówił do spikera „I spy strangers" (w wolnym tłumaczeniu „widzę obcych"). W ten sposób udało się niegdyś wyprosić z sali nawet następcę tronu, księcia Walii. Dzisiaj na fali politycznej poprawności sformułowanie „stranger" zostało zastąpione przez „the public" („publiczność").

Aby zabrać głos w debacie, poseł musi wpaść w oko spikerowi. Pod tą formułą kryje się zasada, że parlamentarzysta pragnący włączyć się do debaty powinien na moment wstać z krzesła w chwili, gdy w jego stronę spogląda spiker – to znak, że zamierza zabrać głos. Spiker udzieli mu głosu w kolejności, ale tylko wtedy, gdy podczas całej debaty poseł zachowywał się grzecznie i nienagannie, tzn. nie przeszkadzał innym w wystąpieniach, nie rozmawiał głośno itd. Niewłaściwe zachowanie w trakcie obrad wyłącza bowiem możliwość udziału w debacie.

„Wleczenie" spikera

Generalnie spikerowi należy się ze strony parlamentarzystów szacunek. Należy się do niego zwracać Sir lub Madam, a przechodząc obok niego, skłaniać głowę. Spiker jest zwykle ubrany w perukę lub togę. Ostatnio zasady w tej kwestii uległy jednak rozluźnieniu – zresztą w iście brytyjskim stylu. Aktualny spiker John Bercow nie zapina bowiem togi pod szyją, lecz ją luźno zarzuca na plecy.

Spiker z chwilą wyboru do parlamentu formalnie kończy swoją działalność w partii, z ramienia której został posłem. Nie bierze udziału w głosowaniach poza jednym wyjątkiem, gdy liczba głosów za i przeciw jest taka sama. Wtedy do niego należy głos rozstrzygający. Samo głosowanie również różni się od tych, do których przywykliśmy w polskim Sejmie. Głosy oddaje większość parlamentarna i jeśli wszyscy posłowie większościowi głosują tak samo, to głosowanie zwykle na tym się kończy. Dla pragmatycznych Brytyjczyków nie ma bowiem sensu deliberowanie, ile osób jest przeciw, skoro większość jest za. To wystarcza i nikt się temu nie sprzeciwia.

Z kolei spiker wybierany jest tylko wtedy, gdy jego poprzednik nie znalazł się w nowym parlamencie. Zasada jest taka, że w okręgu, z którego startuje spiker, nie wystawia się innych kandydatów, co oznacza, że w praktyce spiker może pełnić swoją funkcję dożywotnio. Zgodnie z tradycją w dniu inauguracji nowego parlamentu spiker jest wleczony przez posłów („dragged") w stronę swojego fotela. Tradycja nakazuje spikerowi, aby w trakcie tego „wleczenia" stawiał delikatny opór. Zwyczaj pochodzi z prapoczątków parlamentu, gdy jednym z obowiązków spikera było informowanie króla o podjętych decyzjach. Król, któremu decyzje posłów nie przypadły do gustu, zwykle pozbawiał spikera głowy. Stąd symboliczny opór przed przyjęciem funkcji.

Przeciw absolutyzmowi

Obecny spiker piastuje swój urząd od 2009 roku i zanim został przewodniczącym Izby Gmin, działał w Partii Konserwatywnej. Nie stanowi to jednak żadnej przeszkody. Wszyscy wiedzą bowiem, że jakakolwiek stronniczość ze strony spikera naraziłaby go na publiczną kompromitację. Zwłaszcza że obrady parlamentu są przez Brytyjczyków śledzone z dużą uwagą, a relacjami zajmuje się zarówno prasa, jak i specjalny kanał telewizyjny.

Niewykluczone, że zainteresowanie parlamentarną debatą ma związek z zakazem jej relacjonowania, jaki obowiązywał jeszcze w XIX stuleciu. Wtedy właśnie powstały liczne tytuły prasowe, które przyciągały czytelników sensacyjnymi, bo nielegalnymi, relacjami z obrad.

Wielce lojalna opozycja Jej Królewskiej Mości zajmuje bardzo ważną rolę w brytyjskim parlamencie. Na jej czele stoi oficjalny lider (odpowiednik premiera) i członkowie gabinetu cieni, którzy zasiadają po lewej stronie spikera (po prawej znajduje się ława rządowa). Naturalnie zdarza się czasem, że z braku miejsc (parlament liczy 650 członków, a miejsc jest dla 437) posłowie partii rządzącej siadają w ławach opozycji lub odwrotnie, co również nie budzi żadnej sensacji.

Bywa jednak, że poseł chce zmienić przynależność partyjną. Symbolicznie odbywa się to w postaci przejścia przez salę obrad na drugą stronę („crossing the floor").

Winston Churchill dwukrotnie podczas swojej kariery zmieniał przynależność partyjną (najpierw był torysem, potem liberałem, w końcu znowu torysem) i choć zmiana barw partyjnych nie jest w Wielkiej Brytanii zjawiskiem częstym, nie prowokowała ona spekulacji, że jest zdrajcą lub że zmienił partię, aby się „nachapać" u władzy. W brytyjskiej polityce nikt nie musi „chapać", była ona – i w dużym stopniu jest do dziś – arystokratyczna, co pozwala parlamentarzystom nie martwić się o stan swojego portfela, lecz skupiać się na pracy. Oczywiście jest to możliwe również dlatego, że Wielka Brytania to państwo z dużymi zasobami kapitału, a nie uboga prowincja, gdzie elity nierzadko sprzedają się bogatym sponsorom z zagranicy.

Zarówno Polska, jak i Wielka Brytania były w XVIII wieku państwami, w których odrzucono absolutystyczną monarchię. Być może gdyby Polska była wówczas potężniejszym krajem i miała mniej sprzedajnych posłów, szczycilibyśmy się dzisiaj – podobnie jak Brytyjczycy – jednym z najbardziej demokratycznych systemów politycznych na świecie.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Brytyjski parlamentaryzm jest żywym dowodem na to, że istotą demokracji nie jest ani spisana konstytucja, ani istnienie Trybunału Konstytucyjnego, ani – tym bardziej – opozycyjne weto wobec wszystkiego, co robi rząd. Brytyjska demokracja, która przecież powszechnie i nie bez powodu stawiana jest za wzór systemu politycznego, opiera się na wspólnym – należy podkreślić to słowo: wspólnym – poszanowaniu całej klasy politycznej i społeczeństwa dla wielowiekowej tradycji rozwiązywania sporów i lojalności wobec własnego państwa, uważanego powszechnie za dobro najwyższe. Nie przypadkiem bowiem opozycję w Wielkiej Brytanii określa się jako „wielce lojalną opozycję" („Her Majesty Most Loyal Opposition"). Lojalną wobec królowej, a zatem wobec swojego państwa właśnie.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Antysemityzm stał się modny
Plus Minus
Aleksander Szymański: Skupianie się na Hamasie odwraca uwagę od sedna konfliktu
Plus Minus
Kataryna: Groźna nowa definicja. Przepis o gwałcie „bezobjawowym” będzie nadużywany
Plus Minus
Narzeczeni. Hłasko według Osieckiej
Materiał Promocyjny
4 miliony na urodziny