List na pożarcie
Dojechali do Poronina. Do Bukowiny trzeba było wszystko wieźć saniami, kilkanaście kilometrów, w siarczystym mrozie. Zmęczeni i głodni dotarli w końcu do wsi.
– Poszłyśmy do góralki, żeby nam dała po szklance mleka. Góralka mówi: „Jak wom się chciało powstania, to mata". Mówię więc: „Pani gaździnko, my zapłacimy, nie chcemy za darmo". To wtedy mleko się znalazło. – Siostra Lucyna kiwa głową.
W budynku, chociaż okazałym, z pięknym widokiem na góry, warunki były ciężkie. Dobrze, że życzliwy sąsiad pomógł, górale przeprowadzili pilne remonty. Kuchni jednak na miejscu nie było.
– A nosiło się dwieście–trzysta metrów, w garnkach, jedzenie dla dzieci. Po pieczywo natomiast jeździło się do Poronina, po inne produkty do Nowego Targu, po przydziały leków do Krakowa. Byłam głównym zaopatrzeniowcem, to jeździłam, ile było trzeba.
Bezpieczne to nie było...
– Kiedyś jechałam z Poronina, a tu rosyjscy żołnierze nas zaczepili, chcieli chleb zabrać. Krzyczeli: „Monaszka burżuj". A jeszcze potem, do Bukowiny, przyszło kilku żołdaków, żeby zabrać nas, młode siostry, „monaszki", do zabawy. Myśmy mieszkały na piętrze. Gdyby udało im się wejść, byłybyśmy bez szans na obronę. Więc czuwałyśmy. Powiązałyśmy też na wszelki wypadek prześcieradła. Gdyby weszli od dołu, jedna drugą miała spuszczać oknem i uciekać w góry. Na szczęście, gdy się pojawili, nasz dozorca jakoś ich odprawił...
Innym razem, gdy siostra Lucyna wracała z prowiantem, okazało się, że z domu Niemcy zabrali cztery młode pracownice i profesora Dłuskiego.
– Postanowiliśmy ich ratować. Z żoną profesora pojechałyśmy do Krakowa, żeby ich z obozu wyciągnąć. To było straszne miejsce: jednych wysyłali stamtąd na roboty do Niemiec, a drugich do obozu na śmierć. Umówiona byłam z chłopcami z AK w Krakowie, żeby pomogli zabrać naszych. – Siostra Lucyna mruży oczy, jakby chciała jeszcze raz zobaczyć dramatyczne sceny z przeszłości.
Okazało się na miejscu, że dziewczęta – przy pomocy górali – uciekły z transportu! To dobrze! Dzielne dziewczyny! Profesorowi również udało się uciec. Jednak siostra Lucyna nie wróciła od razu do Bukowiny. W obozie warunki były straszne: prycze trzykondygnacyjne zbite z desek, ludzie zmordowani i wycieńczeni. Trzeba było pomóc. Siostra chodziła między nimi, rozmawiała, pocieszała, przejmowała listy i przesyłki dla bliskich.
– Gdzie je chowałam? A po kieszeniach, za koszulę wsadzałam. Ludzie tak bardzo chcieli się skontaktować z rodzinami, że nie mogłam odmówić. Umówiłam się z chłopcami z AK, że będą czekać na mnie pod obozem. Wiedzieli, że jeśli nie wyjdę, to znaczy, że i mnie zatrzymali. Spytałam też kobietę z Rady Głównej Opiekuńczej: „Czy pani mnie zabierze? Listy mam, różne wiadomości, muszę przekazać"... Ona sprytna była, pomyślała i mówi: „Niech siostra włoży na wierzch torebki jeden list na pożarcie. Jak Niemcy będą siostrę rewidować, to tylko ten zabiorą". I tak się stało. Przy bramie stało SS, nie chcieli mnie wypuścić. Oczywiście podstawiony list zabrali. A kobieta z RGO tłumaczyła im, że jestem pielęgniarką, z ramienia RGO przyjechałam do chorych. Wreszcie mnie wypuścili, pod warunkiem żebym się tu więcej razy nie pokazywała. Tylko na to czekałam. Niedaleko znajdowali się chłopcy z AK, przekazałam im prawdziwe listy. Oddali rodzinom...
„Na razie niech siostra ?nie zdejmuje"
Do Warszawy wrócili we wrześniu 1945 roku.
– Ludzie klękali, całowali ziemię, dziękowali Bogu, że żyją! Nie groziły nam już łapanki, obozy, strzały gołębiarzy... Wszędzie były gruzy, zgliszcza, kamień na kamieniu w wielu miejscach nie pozostał. Ale i tak byliśmy szczęśliwi! Wolni po tylu latach niewoli – wspomina siostra Lucyna.
Jednak szybko się okazało, że ta powojenna wolność ma nieco inny smak.
– Komuna z nami, siostrami, walczyła po prostu. Siostry nasze od założenia szpitala przez dziewięćdziesiąt dwa lata były na Kopernika. A tu w 1961 roku zostałyśmy przez komunistów wyrzucone! Urządzali jakieś komisje, sprawdzali, nękali. W mojej szafce, w pudełeczku miałam swoje dowody, znaleźli parę medalików. Napisali raport, że zaszywam dzieciom w łachy medaliki! A ja byłam wtedy pielęgniarką oddziałową. Wziął mnie dyrektor na dywanik, więc go spytałam: „Panie dyrektorze, czy dzieci w szpitalu mogą mieć łachy? Mają piżamkę albo koszulkę. Proszę mi pokazać choć jedno dziecko, które ma zaszyty medalik". Przeszłyśmy bardzo dużo...
Siostra Lucyna pracowała potem w szpitalu na Płockiej.
– I tam też była nagonka! Wyrzucili księdza kapelana, potem nas, siostry, wyrzucili ze służbowego mieszkania.
A gdy Jan Paweł II miał po raz pierwszy do Polski przyjechać, dostała siostra Lucyna polecenie, by krzyże z korytarzy ściągnąć. Sekretarzem partii był chirurg. „Panie doktorze, krzyży zdejmować nie będę, ja ich nie wieszałam. Jeśli szpital daje takie zarządzenie, to proszę zdejmować". Odpowiedział cicho: „Na razie niech siostra nie zdejmuje"...
Siostra Lucyna kończy opowieść. Jest już zmęczona. Te sto trzy lata czasem jednak dają się we znaki. Błogosławi, całuje, wraca do celi. Będzie się modlić do swojej Mamusi, Matki Bożej, za Polskę.
Agata Puścikowska jest dziennikarką działu „Polska" w tygodniku „Gość Niedzielny". Prowadzi felietonową rubrykę „Z mojego okna". Napisała kilka książek
Fragment książki Agaty Puścikowskiej „Wojenne siostry", która ukaże się 14 października nakładem wydawnictwa Znak.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji