Wybuch wojny po zamordowaniu w Sarajewie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga zastał Makuszyńskich na Żmudzi, w majątku Burbiszki należącym do Michała Bażeńskiego, brata Emilii. Bywali tam co roku, choć za każdym razem musieli przekraczać granicę między zaborami austriackim i rosyjskim. W czasie pokoju nie powodowało to większych problemów, ale po wypowiedzeniu przez Austro-Węgry wojny najpierw Serbii, a w konsekwencji i Rosji jako obywatele wrogiego mocarstwa stali się podejrzani. Aresztowano ich i wywieziono w głąb Rosji, do guberni kostromskiej. Zamieszkali we wsi Krasnoje. „Obchodzono się tu z nami nadzwyczaj uprzejmie" – zapewniał Makuszyński w liście przesłanym do „Słowa Polskiego".
Po kilku tygodniach zabiegów, interwencji (i pewnie łapówek) szwagra, a także dyrektora jednego z wileńskich banków Władysława Meysztowicza oraz aktorów Stanisławy Wysockiej i Juliusza Osterwy pozwolono Makuszyńskim wrócić do Burbiszek i tam, w guberni kowieńskiej, mieszkać do końca wojny. To już było niemało, pisarz prosił jednak przyjaciół, by wystarali się u Rosjan (okupujących Lwów od września 1914 roku) o zgodę na powrót do miasta. Udało się, ale dopiero po kilku miesiącach.
Po powrocie objął stanowisko kierownika literackiego teatru, który po półrocznej przerwie pozwolili uruchomić Rosjanie (dyrektorem został Jakub Glikson). Scena zainaugurowała działalność „Halką" Stanisława Moniuszki, później wystawiono „Pigmaliona" George'a Bernarda Shawa, planowano sztuki Lucjana Rydla, Stanisława Przybyszewskiego i Leopolda Staffa.
– Repertuar dramatu ma swój cel wielki w czasach smutku i żałoby – mówił Makuszyński dziennikarzowi „Gazety Warszawskiej". – Będziemy się starali uczynić z teatru świętą wyspę, na którą przyjdą odpocząć ludzie zmęczeni, gdzie przyjdą rozjaśniać oczy ludzie, którzy patrzyli na to, przed czym dusza się wzdraga.
Ale teatr w okupowanym Lwowie nie przypominał tego sprzed wojny. Przede wszystkim brakowało aktorów, nie było pieniędzy ani na gaże, ani na dekoracje, ani nawet na utrzymanie budynku. „I tak się grało, trochę na głodno, łatając rozpaczliwie luki w obsadzie, bo i inspicjent grał, i sufler musiał być aktorem" – pisał po latach Makuszyński. Kiedy pojawiał się ktoś z nazwiskiem, choćby u schyłku kariery – jak diwa operowa Janina Korolewicz-Waydowa (śpiewała nawet z Enrikiem Caruso), która przejeżdżała akurat przez Lwów – natychmiast trafiał na scenę.