Mariusz Urbanek. Kornel Makuszyński - O jednym takim, któremu ukradziono serce”,

„Bardzo dziwne bajki" dostarczyły Makuszyńskiemu najwięcej radości ze wszystkich jego książek. Były skromnie wydane, szare, ale ilość listów od dzieci, które otrzymał po ukazaniu się tomiku, przerosła wszelkie oczekiwania.

Aktualizacja: 28.05.2017 18:59 Publikacja: 25.05.2017 09:44

Człowiek snujący czarodziejskie sny na jawie. Kornel Makuszyński w młodości.

Człowiek snujący czarodziejskie sny na jawie. Kornel Makuszyński w młodości.

Foto: Muzeum Tatrzańskie im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem

Wybuch wojny po zamordowaniu w Sarajewie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga zastał Makuszyńskich na Żmudzi, w majątku Burbiszki należącym do Michała Bażeńskiego, brata Emilii. Bywali tam co roku, choć za każdym razem musieli przekraczać granicę między zaborami austriackim i rosyjskim. W czasie pokoju nie powodowało to większych problemów, ale po wypowiedzeniu przez Austro-Węgry wojny najpierw Serbii, a w konsekwencji i Rosji jako obywatele wrogiego mocarstwa stali się podejrzani. Aresztowano ich i wywieziono w głąb Rosji, do guberni kostromskiej. Zamieszkali we wsi Krasnoje. „Obchodzono się tu z nami nadzwyczaj uprzejmie" – zapewniał Makuszyński w liście przesłanym do „Słowa Polskiego".

Po kilku tygodniach zabiegów, interwencji (i pewnie łapówek) szwagra, a także dyrektora jednego z wileńskich banków Władysława Meysztowicza oraz aktorów Stanisławy Wysockiej i Juliusza Osterwy pozwolono Makuszyńskim wrócić do Burbiszek i tam, w guberni kowieńskiej, mieszkać do końca wojny. To już było niemało, pisarz prosił jednak przyjaciół, by wystarali się u Rosjan (okupujących Lwów od września 1914 roku) o zgodę na powrót do miasta. Udało się, ale dopiero po kilku miesiącach.

Po powrocie objął stanowisko kierownika literackiego teatru, który po półrocznej przerwie pozwolili uruchomić Rosjanie (dyrektorem został Jakub Glikson). Scena zainaugurowała działalność „Halką" Stanisława Moniuszki, później wystawiono „Pigmaliona" George'a Bernarda Shawa, planowano sztuki Lucjana Rydla, Stanisława Przybyszewskiego i Leopolda Staffa.

– Repertuar dramatu ma swój cel wielki w czasach smutku i żałoby – mówił Makuszyński dziennikarzowi „Gazety Warszawskiej". – Będziemy się starali uczynić z teatru świętą wyspę, na którą przyjdą odpocząć ludzie zmęczeni, gdzie przyjdą rozjaśniać oczy ludzie, którzy patrzyli na to, przed czym dusza się wzdraga.

Ale teatr w okupowanym Lwowie nie przypominał tego sprzed wojny. Przede wszystkim brakowało aktorów, nie było pieniędzy ani na gaże, ani na dekoracje, ani nawet na utrzymanie budynku. „I tak się grało, trochę na głodno, łatając rozpaczliwie luki w obsadzie, bo i inspicjent grał, i sufler musiał być aktorem" – pisał po latach Makuszyński. Kiedy pojawiał się ktoś z nazwiskiem, choćby u schyłku kariery – jak diwa operowa Janina Korolewicz-Waydowa (śpiewała nawet z Enrikiem Caruso), która przejeżdżała akurat przez Lwów – natychmiast trafiał na scenę.

Za to bez ograniczeń działały carska cenzura i policja. Cenzorzy pilnowali, żeby na scenę nie przedostały się żadne nieprawomyślne treści, a policmajster – żeby spektakle kończyły się przed dziesiątą wieczorem, od której obowiązywała godzina policyjna. Bywało, wspominał Makuszyński, że aktorzy opuszczali środkowe sceny, żeby zdążyć zagrać finał. Było to konieczne, bo Polaków złapanych po godzinie policyjnej natychmiast wysyłano do kopania okopów. I nie zawsze pomagały łapówki, zwłaszcza gdy zbliżał się front. Toteż dość szybko okazało się, że na widowni bywa więcej Rosjan niż Polaków. Przychodzili pijani, zajmowali loże, palili tam cygara, wdzierali się za kulisy do aktorek... Makuszyński i aktorzy coraz częściej słyszeli oskarżenia, że otworzyli teatr dla Moskali.

Kijowska kolonia artystyczna

W czerwcu 1915 roku Rosjanie wycofali się ze Lwowa, nawet nie próbując bronić miasta. Wrócili Austriacy. Mimo to wielu Polaków zdecydowało się na wyjazd w głąb Rosji. Uciekali przed mobilizacją. Nie zamierzali ginąć na wojnie, której nie uważali za swoją.

Makuszyńscy wyjechali do Kijowa. To nie było rozwiązanie najgorsze. W Kijowie mieszkało wówczas około stu tysięcy Polaków, działały polskie sklepy i kawiarnie, księgarnie i szkoły, na uniwersytecie studiowało bardzo wielu Polaków, wychodziły polskie gazety, działał teatr. Makuszyński, którego nazwisko dobrze znano, został prezesem Związku Literatów i Dziennikarzy Polskich w Kijowie oraz kierownikiem literackim tamtejszego Teatru Polskiego.

W Kijowie znaleźli się także malarz Konrad Krzyżanowski, powieściopisarz Józef Weyssenhoff, scenograf Wincenty Drabik, aktor i reżyser Stefan Jaracz oraz Karol Szymanowski, który wrócił właśnie z muzycznych studiów w Niemczech i Francji. Leopold Staff również opuścił Lwów, by uniknąć powołania do wojska, i trafił do Charkowa, oddalonego od Kijowa o prawie pięćset kilometrów. Nie krył zazdrości, że Makuszyński urządził się lepiej niż on i potrafi zawsze znaleźć miejsce, gdzie dają „ciastka, lody i szparagi".

Prosił w listach młodszego kolegę o pożyczki i protekcje. Oraz jak zwykle uwodził Emilię: „Przed urokiem Twym, Pani, moje skronie biją". Makuszyński najwyraźniej nie miał mu tego za złe („Choć mnie pasja bierze, że Kornel uwagi/ nie zwraca na me hołdy i gniewem nie gorze"), bo nie tylko wystawił trzyaktowy dramat Staffa „Wawrzyny", ale także wypożyczył mu kostiumy do inscenizacji tejże sztuki w Charkowie, gdzie wyreżyserował ją sam poeta.

Podczas jednego ze spotkań kijowskiej kolonii artystycznej u Karola Szymanowskiego Makuszyński poznał „mrocznego młodziana w mundurze praporszczyka" [chorążego – M.U.], który nic nie gadał, ale wystarczyło, że spojrzał, a „siniec nieuchronnie zostawał na gębie". Młodzieńcem owym był oficer carskiej armii Stanisław Ignacy Witkiewicz, później bardziej znany jako Witkacy. Przedstawiono Makuszyńskiemu także młodego człowieka w aksamitnej marynarce z wyłożonym białym kołnierzykiem koszuli. Nazywał się Jarosław Iwaszkiewicz i po latach okazał się jednym z najlepszych polskich prozaików.

Przesiadywali w kijowskiej restauracji „Drewniaja Ruś", której właściciel pan Antoni, wielki oryginał, dumny był z artystycznej klienteli („Człowiek zaczynał się dla niego od artysty" – wspominał Makuszyński), choć często polskim gościom musiał lać wino na kredyt. Dawał im też zarobić, zamawiając u malarzy swoje kolejne portrety albo wykupując po kilka rzędów na spektaklach w Teatrze Polskim.

Makuszyński postanowił zorganizować w teatrze kijowskim koncert Karola Szymanowskiego, będącego u progu wielkiej kariery. Długo musiał przekonywać kompozytora („będą gadali, że to dzikie i niepojęte", obawiał się muzyk), ale wreszcie dostał jego zgodę. Było zimno, w nieopalanej sali teatru Szymanowski w samym fraku trząsł się z zimna, ale koncert okazał się ogromnym sukcesem. Nawet restaurator pan Antoni uznał, że Szymanowski „eto gienij", i przez cały wieczór gościł polskich artystów, nie żałując wina i jedzenia. (...)

W Kijowie ukazywały się kolejne książki Makuszyńskiego. W 1915 roku „Perły i wieprze", opowieść o losach przedstawicieli młodopolskiej cyganerii: malarzy Szymona Chrząszcza, Eustachego Szczygła oraz niespełnionego poety, którego pierwowzorem był sam Makuszyński. Dwa lata później wydał jej kontynuację „Po mlecznej drodze". „Zarówno rodzaj dowcipu, jak sentymentu wysoce dla mnie niemiły" – zanotowała po lekturze Zofia Nałkowska.

Perły i wieprze

Już w wolnej Polsce „Ilustrowany Kurier Codzienny" ujawnił rzekome kulisy narodzin tytułu pierwszej części opowieści. Na jakieś przyjęcie zorganizowane przez ludzi bogatych i o wielkich ambicjach, lecz raczej małej kultury – jak relacjonowała gazeta – zaproszeni zostali także pisarze, wśród nich Boy-Żeleński, Słonimski i Makuszyński. Z niesmakiem przyglądali się, jak tłusta, ale obwieszona pięknymi perłami gospodyni mizdrzy się do równie otyłych gości.

– Perły i wieprze – miał mruknąć Boy, a Makuszyński, który szukał tytułu dla pisanej właśnie książki, aż krzyknął z radości.

– Masz rację – uścisnął zdumionego Boya. – Znakomity tytuł!

To anegdota z gatunku tych, które jeśli nawet nie są prawdziwe, to zostały dobrze wymyślone. Bo przed opublikowaniem „Pereł i wieprzy" Makuszyński Słonimskiego nie znał. Boya oczywiście znał świetnie, ale autora „Słówek" nie było wtedy w Kijowie.

W roku 1916 wydał „Bardzo dziwne bajki", na które złożyły się opowiadania stare i nowe, między innymi: „Bajka o królewnie Marysi, o czarnym łabędziu i o lodowej górze", „Szewc Kopytko i Kaczor Kwak", „O tym, jak krawiec pan Niteczka został królem", „O tym, jak Wicek warszawiak pognębił śmierć" oraz „Dzielny Janek i jego pies". W bardzo patriotycznym wstępie Makuszyński pisał, że chce „ratować polskie dusze" przebywających na obczyźnie tysięcy dzieci, które nie mają dostępu do książek w języku ojczystym. Zachęcał dzieci w Kijowie do lektury, pisał o ciężkiej doli małych Polaków w zaborze niemieckim. Pod koniec życia wspominał, że „Bardzo dziwne bajki" dostarczyły mu najwięcej radości ze wszystkich jego książek. Były skromnie wydane, szare, ale ilość listów od dzieci, które otrzymał po ukazaniu się tomiku, przerosła wszelkie oczekiwania. „Miałem później większe autorskie sukcesy, ten jednak był mi najmilszy" – wspominał.

W 1917 roku wojna po raz kolejny dogoniła Makuszyńskich. Ukraińcy, widząc rozpadające się w przyspieszonym tempie imperium carskie, powołali w listopadzie własne państwo, autonomiczną Ukraińską Republikę Ludową, sfederowaną jedynie z Rosją. Tyle że bolszewicy, którzy po rewolucji październikowej przejęli władzę w Rosji, nie zamierzali pozwolić Ukraińcom na niepodległość. Na początku 1918 roku zaczął się dwutygodniowy ostrzał artyleryjski Kijowa. Mieszkańcy za dnia musieli się kryć przed wybuchającymi w powietrzu szrapnelami, noce spędzali w piwnicach. „Celem stało się całe miasto" – pisał Makuszyński.

Mężczyźni za dnia patrolowali ulice, w nocy pełnili warty, chroniąc domy przed bandami dezerterów, zbiegłych więźniów i szabrowników plądrujących opuszczone mieszkania. Obowiązek warty, „z zardzewiałym karabinem w jednej ręce i szablą niewychodzącą z pochwy w drugiej", objął także Makuszyńskiego. [...]

Ukraińska dzicz

Po trzynastu dniach oblężenia Armia Czerwona, złożona w większości z prorosyjskich Ukraińców, zajęła Kijów. W mieście i okolicy zaczęły się samosądy i zbiorowe egzekucje na ludziach, którzy nie dość entuzjastycznie przyjmowali nową władzę. Wspomnienia z tamtego czasu Makuszyński opublikował już w wolnej Polsce w książce „Radosne i smutne".

„»Graduszczyj cham« upił się krwią i brodził w niej po kolana, krwiooki, uśmiechnięty paralitycznie, przemożny, rozjuszony, wściekłe bydlę, urwane z łańcucha, oszalałe w rozpędzie" – tak pisał o ukraińskiej dziczy mordującej cywilizację, o straszliwych rezunach, dla których głównym przykazaniem było niesienie śmierci ludziom z dworów. Nawet tym, którzy wcześniej leczyli ich i kształcili. Wzywali lekarza, by pomógł rodzącej kobiecie, a gdy nie był już potrzebny, zabijali go. „Skazani kopali najpierw sami dla siebie groby, potem stawiano ich nad brzegiem dołu i strącano weń uderzeniem kuli" – wspominał.

Pisał o ludziach zabijanych na ulicy tylko dlatego, że nosili buty, które spodobały się uzbrojonym bandytom. Ludziach mordowanych dla samej rozkoszy mordowania. O dworach plądrowanych dla radości niszczenia, książkach palonych z nienawiści do wiedzy. Zwyczajne mordowanie nie wystarczało, pisał, oprawcy prawdziwą rozkosz znajdowali dopiero w wyłupywaniu oczu, wycinaniu języków, w rozpruwaniu brzuchów kobietom. A kiedy zabrakło już ludzi, ich dworów i książek, z tym samym okrucieństwem torturowali, a potem zabijali zwierzęta, których jedyną winą było to, że należały do przeklętych panów. „Jakaś straszliwa żądza krwi zalała te straszne, ohydne, dzikie mózgi".

Zapamiętał na całe życie karawany liczące po kilkadziesiąt chłopskich furmanek zaprzęgniętych w woły, a na każdym z wozów zbitą ze zwykłych desek trumnę pokrytą gałązkami jedliny. „Tak grzebano swoje ofiary, wrogie bowiem rozkładały się po parkach i ogrodach" – pisał. Funt chleba wart był wtedy więcej niż ludzkie życie. Plądrowano sklepy i magazyny, na ulicach ostrzeliwały się uzbrojone po zęby oddziały samozwańczej milicji i straży obywatelskiej, a czasem zwykli bandyci. Najbardziej cierpieli na tym zwykli przechodnie. Można było próbować wzywać na pomoc „prawdziwą władzę", ale zwykle było to bezskuteczne: „Praktyczniej jednak było dać się obrabować".

Narastała panika. Przybywało dobrze poinformowanych, którzy wiedzieli „na pewno", że lada chwila zacznie się jeszcze większa rzeź, bolszewicy zatrują miejskie wodociągi, a w bogatych dzielnicach rozpuszczą zarazki dżumy. Widzieli nawet na własne oczy kiełbasę, w której znalazł się odcięty ludzki palec z tkwiącym jeszcze na nim sygnetem.

Któregoś dnia „ukraińscy bolszewicy" przyszli do domu Makuszyńskich, szukając broni. Odrażający, cuchnący wódką, machorką i brudem, gotowi zabić za gest najmniejszego nieposłuszeństwa. Gospodarzy uratowało tylko to, że wcześniej mieszkanie zniszczył pocisk armatni. Nie było czego rabować. Sołdaci zabrali tylko talię kart, pudełko z kremem do paznokci, wyglądające jakby zawierało jakiś klejnot, i kolorową piżamę: „służy dziś zapewne jako wspaniały mundur jakiemuś bolszewickiemu generałowi" – ironizował pisarz.

„W czasie kilku nocy, których Bóg się pewnie przeraził, w męczeńskim ogniu umarła zarażona wścieklizną dusza tego kraju" – pisał Makuszyński. „Taka jest dziwna plugawa podłość w tym strasznym rezunie, że zbrodniarz, schwytany, lecz hardo idący na szubienicę, jest wobec niego jak bohater wobec wściekłego psa".

Nie dzielił mordujących na „złych bolszewików" i „szlachetnych wolnościowców". Uważał, że to farsa, w którą mogli uwierzyć tylko ludzie tak naiwni jak dyplomaci. Widział takie samo okrucieństwo i zło po obu stronach. Bolszewicy i niebolszewicy mordowali tak samo i w tym samym celu: „Hasłem jest zniszczenie wszystkiego, co polskie, zniszczenie aż do fundamentów". Dante był w piekle, ale nie był w 1918 roku na Ukrainie, więc o prawdziwym piekle nie może nic wiedzieć, dodał.

Trwającą wojnę przerwali dopiero Niemcy, wezwani na pomoc przez rząd Ukraińskiej Republiki Ludowej. Zostali zaproszeni jako sprzymierzeńcy, ale szybko zaczęli zachowywać się jak okupanci: rabowali, bili nieposłusznych (nawet ministrów gabinetu, który ich wezwał) i z równą pogardą traktowali Ukraińców po obu stronach barykady. Bywa, że gość okradnie gospodarza, a potem go jeszcze pobije, pisał Makuszyński, ale żeby okradł, pobił, a na koniec jeszcze wtrącił za to zapraszającego do więzienia, trzeba Niemca. Niczego to jednak Ukraińców nie nauczyło, uważał. Nie zmienili utrwalonego przez wieki wrogiego stosunku do Polaków: „Opluci przez Niemców, poszli wyrzynać Polskę do Wschodniej Galicji – razem z Niemcami!".

W 1922 roku zaatakował go za „Radosne i smutne" ksiądz Mikołaj Ilków, poseł na sejm Rzeczypospolitej z ramienia Agrarnej Ukraińskiej Chłopskiej Partii. Zażądał konfiskaty książki, która jego zdaniem szczuła Polaków przeciwko Ukraińcom. Zaatakowany pisarz bronił się. Nie potrafiłby i nie zamierzał szczuć ani judzić jednego narodu przeciw drugiemu. Po prostu opisywał to, co widział. [...]

Pod koniec 1918 roku ukazała się powieść „Słońce w herbie". Różniła się od wszystkiego, co Makuszyński dotąd napisał. Nie było w niej satyry, obecnej nawet w „Radosne i smutne", nie było egzotyki ani bajkowości. Byli czterej weterani powstania styczniowego, wierni do końca życia wartościom, w imię których poszli w 1863 bić się za ojczyznę. Starzy już i całkowicie inni niż młodopolscy dekadenci, dominujący w polskiej kulturze na przełomie XIX i XX wieku. Przedstawiciele pokolenia przegranego, ale mającego jeszcze marzenia. O wolności i niepodległej ojczyźnie... Nie tak apatycznego jak ci, co przyszli po nim.

Zaczął pisać powieść jeszcze przed wybuchem I wojny światowej i przed powstaniem legionów Piłsudskiego, w atmosferze dominującego w Galicji pogodzenia z rozbiorami i akceptacji dla c.k. monarchii. Cztery lata później wymowa książki nie była już tak prowokacyjna i oskarżycielska, jak być może zamierzył. Ale i tak „Słońce w herbie" miało w II Rzeczypospolitej aż sześć wydań i przychylne recenzje.

Wilhelm Feldman, podsumowując w 1918 roku dotychczasową twórczość Makuszyńskiego, skrytykował go za lekceważenie prawdy psychologicznej, przesładzanie postaci, nadmiar słów, efekciarstwo i obliczone na niewybredną publiczność dowcipy. Jednocześnie jednak napisał, „że wyzwala się w nim zgoła niepospolita indywidualność artystyczna, twórca baśni z życia nowoczesnego przeciw temu życiu nowoczesnemu". Autor snuje na jawie czarodziejskie sny o życiu, którego tak naprawdę nie ma, ale które mogłoby być, gdyby ludzie kierowali się religią dobroci i miłości. Próbuje kryć się za szubienicznym humorem i rubasznością, ale to tylko zasłona dla marzeń. Nie ma więc w jego powieściach życiowego realizmu, ale jest świat, który mógłby być, gdyby ludzie tylko zechcieli.

Pisząc te słowa, Wilhelm Feldman nie mógł wiedzieć, jak bardzo potwierdzą te słowa kolejne książki Makuszyńskiego.

Fragment książki Mariusza Urbanka „Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono serce", która ukazała się 24 maja nakładem Wydawnictwa Czarne.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi!
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach