Gdy przyleciałem do Szkocji, było pochmurno i lało. Właściwie nie do końca lało – drobne kropelki ciepłego deszczu niemal wisiały w powietrzu w bezruchu. – Są ciepłe, więc mamy lato – pocieszył mnie kierowca, który wiózł mnie z Aberdeen do Inverness – stolicy szkockiego Pogórza (Highland), a przy okazji stolicy producentów whisky. Droga wyglądała jak ta na Ostrołękę – lasy, pola, lasy, na przemian. Owce i krowy – na przemian. Tylko ta brązowa, pochmurna, depresyjna przestrzeń po horyzont. – Pamiętam, cztery lata temu mieliśmy piękne, słoneczne lato. Tak, dokładnie pamiętam, to był wtorek – dalej rozbawiał mnie kierowca dowcipem, którego montypythonowską zawiłość nie od razu zrozumiałem.