Uważam, że w kraju bez tradycji referendalnych jest zbyt wielkie ryzyko, że referenda będą tylko kaprysem bądź świadomą manipulacją dokonywaną przez polityków, a ich wynik efektem demagogii.
Co się zdarzy tym razem? Nie mam pojęcia, ale mam wątpliwości, czy „głos ludu" jakkolwiek wpłynie na naszą konstytucyjną rzeczywistość. Obserwatorzy podkreślają słabości tego konkretnego referendum: jego czysto koniunkturalny charakter. Obciążone wadami pytania. Na koniec wątpliwości co do jego potencjalnie wiążących skutków. W moc wiążącą zresztą, wobec przewidywanej słabej frekwencji, mało kto wierzy.
Nie wiem, czy w istocie głosowanie powinno się odbyć, prezydent wciąż ma zdaniem wielu prawników możliwość wycofania się z decyzji o ogłoszeniu referendum. Do takiej rozwagi dziś na łamach „Rzeczpospolitej" namawiamy. Ale w moim komentarzu chcę postawić inną kwestię. Jak powinni się zachować zwolennicy JOW, jeśli referendum nie pójdzie po ich myśli? Jeśli głosujący odrzucą w sposób wiążący ten postulat bądź nie pójdą do urn? Co wtedy?
Dla większości polskich partii nie będzie to większy problem. Poparcie dla JOW to z perspektywy ich rozbudowanych programów zaledwie drobiazg. Może ważny, ale jednak polityczny detal. Co zrobią jednak ci, którzy wierzą w JOW jak w Świętego Graala, czyli tworzą z nich fundamentalną wartość programową? Tacy politycy jak Paweł Kukiz są w istotnym kłopocie.
Odrzucenie w referendum JOW może oznaczać ich definitywną klęskę; wobec woli większości postulat wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych powinien zniknąć z ich programów. Światełko w tunelu zostawia im niska frekwencja. Klęskę referendum z powodów frekwencyjnych mogą tłumaczyć niedostatkiem edukacji bądź spiskiem systemu. Oba argumenty, choć oczywiście naciągane, mogą ewentualnie nadawać sens ich walce o JOW w parlamencie i uzasadniać kandydowanie. Jednak muszą mieć świadomość, że ta walka będzie trudna.