Z niemałym zdumieniem przysłuchiwałem się opiniom i komentarzom senatorów oraz szerokiego grona ekspertów (akademików) podczas posiedzenia trzech połączonych komisji senackich debatujących 17 lutego br. nad zmianami w kodeksie wyborczym. Regulacja ta została mocno przebudowana już w 2018 r., kiedy to ustawodawca nowelą zwiększył udział obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych. Obecna zmiana ma m.in. na celu zwiększenie frekwencji w wyborach, ale instrumenty prawne w tym zakresie były dostępne przed zmianą.
Co z tą frekwencją?
Demokracja zakłada partycypację: demos (lud) i kratos (władza). Grecki pierwowzór (demokracja ateńska) oparty był na bezpośrednim uczestnictwie obywateli (ich części z prawem głosu – demotes). Ówczesna agora to dzisiejszy parlament. Dawne bezpośrednie głosowanie to obecnie akt wyborczy. Aktywność obywateli w życiu publicznym (tu: podczas wyborów) analizuje się w ujęciu frekwencji. O zagadnieniu tym napisano tomy, a polscy politycy przez ostatnie 30 lat odmieniali frekwencję przez wszystkie przypadki.
Amerykański socjolog prof. Seymour Martin Lipset (George Mason University) wskazywał, że brak partycypacji i reprezentacji odzwierciedla również nieistnienie społeczeństwa obywatelskiego. Z kolei prof. David Beetham (University of Leeds) podkreślał ważkość frekwencji wyborczej jako jednego z najistotniejszych elementów legitymizujących władzę. Podobnie sprawę frekwencji traktuje prof. Paweł Śpiewak (Uniwersytet Warszawski), który mówiąc o niskiej frekwencji, tłumaczy ją nie tyle brakiem zaufania, ile rodzajem wyuczonej bierności, i ocenia ją negatywnie.
A zatem niska frekwencja co do zasady jest zjawiskiem niepożądanym. Nie inaczej postrzegali ją polscy czołowi politycy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski, komentując zbliżające się w 2009 r. wybory do Parlamentu Europejskiego, podkreślał, że frekwencja w wyborach jest elementem polskiej wiarygodności w Europie (PAP, 12 maja 2009 r.). Grzegorz Schetyna, prognozując wynik w wyborach samorządowych 2010, komentował, że frekwencja blisko 50 proc. byłaby wielkim sukcesem (Money.pl, 19 listopada 2010 r.). Jednocześnie w kolejnym roku optował za tym, aby wybory były dwudniowe oraz że trzeba zrobić wszystko, aby frekwencja była wysoka. Donald Tusk w kampanii wyborczej do parlamentu w 2011 r. cieszył się, że prezydent działa na rzecz większej frekwencji. Dodawał, że dobrym pomysłem jest, by prezydent miał patronat nad tym, żeby wybory w Polsce były wyborami możliwie powszechnymi (Interia, 25 września 2011 r.).
Podobne komentarze padły w trakcie kampanii prezydenckiej w 2015 r., gdzie ówczesny szef Rady Europejskiej liczył nawet na 50-proc. frekwencję w II turze wyborów (Interia i Onet, 22 maja 2015 r.). Leszek Miller, komentując wynik SLD w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 r., stwierdził, że żałuje, że w 10. rocznicę wejścia Polski do UE mamy tak niską frekwencję (Onet, 26 maja 2014 r.). Z kolei pan Włodzimierz Kosiniak-Kamysz na falach Radia Kraków zaznaczył, że prognozowana wysoka frekwencja wyborcza (w wyborach parlamentarnych roku 2019) będzie sprzyjała Polsce. I to jest najważniejsze – zaznaczył. Pan Szymon Hołownia przed wyborami do Sejmu 2019 r. oświadczał, iż wierzy w większą frekwencję (Facebook.com, 26 maja 2019 r.).