Wyrok utrwala paternalistyczną wizję relacji z judykatywą jako ustami ustawy, lekceważąc kwestie prewencyjne: jednostka nie musi wiedzieć, jakie jest prawo, jak należy się zachowywać, aby nie ryzykować z nim konfliktu. Oskarżonemu powie to sąd, jeśli oskarżony przed nim stanie. A jeżeli dziennikarz aż tak ryzykować nie chce, to może po prostu powstrzymać się od pisania na ryzykowne tematy. Mechanizm efektu mrożącego jest tu ewidentny.
To nie jest dobry wyrok i nie jest to dobre uzasadnienie, sprzyjające dziennikarskiej odwadze i wolności słowa. A przede wszystkim nic nie mówi o dziennikarskim standardzie: jaki ma być? gdzie leży granica? jak wyważa się konflikt między czyjąś prywatnością i interesem publicznym?
Wyrok „ostrożnościowy”
Istnienie tego rodzaju technik orzeczniczych jest tajemnicą poliszynela. „Ostrożne” orzeczenia sądowe są doskonale znane praktyce, choć nie naucza się o nich – a szkoda – w czasie studiów prawniczych i szkoleń przyszłych sędziów. Wyroki z zawieszeniem „na wszelki wypadek”, umorzenia wielu rodzajów, ujawniające niezdecydowanie lub oportunizm aksjologiczny, nie służą autorytetowi wymiaru sprawiedliwości. Wyroki typu „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek” pojawiają się najczęściej, gdy sąd nie jest pewny swego zdania albo – z różnych przyczyn – celowo nie chce być wyrazisty. Oportunizm sędziowski dochodzi do głosu poprzez wyroki o zatartej aksjologii, z uzasadnieniami, gdzie wiele się mówi o tym, czego prawo – abstrakcyjne i potencjalne – wymaga i co preferuje, jak je należy co do zasady wykładać i rozumieć. Lecz już znacznie mniej o tym, jak oceniono to, co sytuacyjnie i konkretnie stało się w rozpatrywanej sprawie.
Tak jest i tutaj. W uzasadnieniu – wielokrotnie – powtarzają się twierdzenia, że „afera hejterska” wywołuje słuszne oburzenie społeczne, że reakcja prasy była stosowna, że ujawniane są nowe odsłony skandalu (które jednak nie mogą rzutować na ocenę zachowania dziennikarza w konkretnej sprawie, bo przecież nie znał on jeszcze tych faktów w dacie publikacji zniesławiającej/znieważającej). Pojawiają się trafne i słuszne, aprobatywne odniesienia do treści prawa in abstracto. Z uzasadnienia nie daje się jednak wywnioskować, czy posługiwanie się przez dziennikarza informacjami dostępnymi w poważnym dyskursie publicznym jest aprobowane tylko co do zasady, czy też i w okolicznościach konkretnej sprawy (choćby wspomniane wątpliwości co do odwołania się przez sąd do kwestii kontratypu czy zlekceważenie relacji rzetelność dziennikarza – prawdziwość zarzutu). Inaczej mówiąc: mamy dużo aksjologicznych truizmów, otwartości i transparencji, gdy mowa o tym, jakie jest prawo, mało jasności, czy rozpatrywana sytuacja odpowiada temu, czego prawo wymaga, i pod jakimi warunkami.
Polski półstandard
Znaczenia odważnych wypowiedzi prasowych dla dyskursu publicznego, dla kultury demokratycznej nie można przecenić, zwłaszcza w naszych czasach, tu i teraz. Procesy dziennikarskie często, jeśli nie w większości, należą do tej samej kategorii co sprawy typu SLAPP (Strategic Litigation Against Public Participation): chodzi o zamknięcie ust sygnalistom i krytykom ujawniającym wstydliwe i skrywane zakamarki życia społecznego. Popularności i możliwościom wykorzystywania prawa jako narzędzia opresji politycznej poświęca się u nas zbyt mało prawoznawczej uwagi. A przecież powinna zastanawiać rosnąca liczba spraw o zniesławienie/obrazę czy naruszenie dóbr osobistych partii politycznych, publicznych instytucji (TVP, Straż Graniczna, NBP, mennica – o czym już pisano). Na poziomie UE rozważa się przecież normatywne instrumenty wsparcia dla sygnalistów i ograniczenia atrakcyjności SLAPP. Ta tendencja powinna być też widoczna dla naszej judykatywy. Jeżeli bowiem ktoś chce korzystać z prawa opresyjnie jako narzędzia używanego w służbie interesownej cenzury, aksjologiczna niewyrazistość po stronie sądu – ułatwi funkcjonowanie SLAPP, zamknie usta dyskursowi i sprzyja interpretacjom przeciw wolności słowa. W pełni zatem należy podzielić pryncypialność SO w Warszawie, gdy mówi, że jest zachowaniem pożądanym ujawnianie okoliczności towarzyszących skandalowi hejterskiemu, zamiatanemu pod ministerialne dywany. Prawem kontrastu, tym bardziej należy żałować, że sąd nie zadbał o to, aby dziennikarzom krytykującym złe i wstydliwie ukrywane zjawiska, zarazem stąpającym po kruchym lodzie dostarczyć ocen sytuacyjnych jasnych aksjologicznie i zrozumiałych pragmatycznie.
W sprawach, w których chodzi o jasne wyznaczenie standardu – co wolno, czego nie wolno dziennikarzowi czy sygnaliście – byłoby lepiej, gdyby ostateczny wyrok opiewał albo na uniewinnienie (wtedy znaczyłoby to, że polski sąd drugiej instancji ma jasny pogląd na temat standardów dziennikarskiej rzetelności) albo utrzymanie wyroku skazującego. Wtedy bowiem sprawa trafiłaby do Strasburga i ten by oceniał polskie standardy, wpisując je w szerszy kontekst. Obecnie zaś ciągle mamy zakonserwowany polski półstandard.