W czym rzecz
Nie rzecz jednak w tym, czy i jakie zegarki reżyser, lub ktokolwiek inny, w szafie trzyma, ani w tym, czy powód z pozwanym się słownie przepychają w mediach. Również nie rzecz w tym, czy B. Misiewicza i A. Macierewicza łączyło cokolwiek prywatnie. Nie rzecz także w tym, jakie preferencje seksualne ma jeden, drugi lub obaj, jak i ktokolwiek inny. Nie widzę zresztą powodów, aby prasa, jak i film miały w tej sferze ograniczać się w omawianiu nawet spekulacji i podejrzeń. Jeżeli ktokolwiek zdecydował się na działalność publiczną, to droga jego awansu zawodowego w administracji publicznej może być przedmiotem dyskusji – czy to publicystycznej, czy to artystycznej. W dyskusji mogą się również zdarzyć poglądy i przypuszczenia błędne i zainteresowany musi to znosić. Jedyne, czego nie musi znosić, to kłamstwa lub niedbalstwa w poszukiwaniu prawdy. Jeżeli dziennikarzowi lub artyście się ich nie udowodni, to nie powinno być ingerencji sądu w wolność wypowiedzi.
Nie zmienia to jednak faktu, że wspomniana wypowiedź Patryka Vegi była przede wszystkim drwiną, nie z B. Misiewicza, ale z sądu, któremu przyjdzie sprawę badać. Cóż w istocie powiedział? Dwie rzeczy. Po pierwsze powiedział, że milionowe zadośćuczynienie to dla niego grosze i kompletnie się tym nie przejmuje. Po drugie, że jak mu zakażą film publikować, to i tak wrzuci go do sieci, ale tam, gdzie jurysdykcja polskich sądów nie sięga.
Pierwsza z nich przypomina jedną z największych bolączek polskiego systemu ochrony dóbr osobistych opartego na poglądzie o jedynie kompensacyjnej, a nie prewencyjnej funkcji zadośćuczynienia, które tylko może rekompensować doznaną krzywdę. Koncepcja ta zaoferowana w latach 60. przez Adama Szpunara przyjęła się i mało kto pamięta, że w owym czasie uratowała istnienie zadośćuczynienia pieniężnego za doznaną krzywdę (np. wypadek samochodowy, zniewagę, etc.), które tzw. socjalistyczna nauka prawa uważała za zbędną pamiątkę po kapitalizmie i niehumanitarne oraz niemoralne przeliczanie ludzkiego bólu na pieniądze.
W konsekwencji obecnie poszkodowany ma takie samo roszczenie niezależnie od tego, czy pokrzywdził go biedak, czy ktoś bogaty. Takie zaś postawienie sprawy w sposób oczywisty premiuje tych, którzy są bogatsi, bowiem ich zapłata za spowodowaną krzywdę będzie relatywnie mniej kosztować, więc przejmują się tym mniej lub wcale. To właśnie powiedział wspomniany reżyser o swoim nastawieniu do roszczeń byłego rzecznika prasowego MON.
Arogancja i brak konsultacji
Druga część wypowiedzi reżysera wynika chyba z przemieszania arogancji z brakiem odpowiedniej konsultacji prawnej. Orzeczenie zakazujące publikacji na czas procesu jest w swojej istocie sądowym uregulowaniem stosunków pomiędzy stronami, to zaś na mocy art. 7562 § 1 kodeksu postępowania cywilnego może się wiązać z zagrożeniem reżyserowi lub producentowi obowiązkiem zapłaty określonej kwoty pieniężnej na rzecz drugiej strony na wypadek naruszenia.
Co najciekawsze, ustawa nawet nie podpowiada sądowi tego, jaka to ma być kwota. Jedynie z jej celu wynika, że powinna być przede wszystkim skuteczna do zapewnienia wykonywania zabezpieczenia. Co to by mogło oznaczać w realiach sprawy sądowej pomiędzy B. Misiewiczem i P. Vegą – do niedawna nie wiedzieliśmy.