Kolejny rząd jest ślepy na rzeczywistość, w której funkcjonuje ponad 1,9 mln najmniejszych przedsiębiorców, a więc kilkanaście milionów Polaków, wliczając w to pracowników i ich rodziny. Rzeczywistość wygląda dobrze tylko na czerwonym pasku w TVP. Przeciętny Kowalski, który ma jednoosobową firmę i musi z niej wyżyć, nie może powiedzieć o „dobrej zmianie". Przedsiębiorcy znów czują się rozczarowani.
Gorzkie żale małych
Na początku roku myślałem nawet, żeby kogoś zatrudnić, ale zbiory były nie najlepsze, więc wszystko zaczęło drożeć. Teraz zastanawiam się, czy do końca roku nie zamknę biznesu. Samych kosztów mam 8 tys., najgorszy jest ZUS – skarży się pani Basia z warzywniaka, w którym regularnie robię zakupy na jednym ze śląskich osiedli. To znaczy robię od niedawna, bo warzywniak obok mojego biura w centrum, który istniał nawet wtedy, gdy chodziłem do podstawówki, który przeżył i Gomułkę, całe PZPR, Balcerowicza i Millera, nagle zniknął z mapy miasta. – Ja panią rozumiem – wtóruje klientka. – Miałam fastfoody. Kilka. Nie wyrobiłam. Niedługo zostaną same supermarkety. O nich się dba, a Polacy sami sobie winni, bo tam kupują – narzeka. A potem obie panie rozprawiają, w jaki sposób na Zachodzie – w Niemczech czy Norwegii – dba się o rodzimych kupców i promuje lokalną przedsiębiorczość.
Najmniejsi i najsłabsi nie mają dobrej passy. Zawsze mieli pod górkę. Premierzy poszczególnych rządów najchętniej fotografują się z szefami wielkich korporacji, którym oferuje się sowite państwowe dotacje, ulgi podatkowe i grunty w specjalnych strefach ekonomicznych. Przy świetle kamer opowiada się o nowych miejscach pracy, tymczasem robotnicy harują w nich za najniższą krajową albo bez świadczeń – leasingowani przez agencje pracy tymczasowej. Gdy zmienia się koniunktura, idą na bruk. Tak jak dzieje się obecnie z gliwickim Oplem. Firmą, której ściągnięciem do Polski lokalny samorząd chwalił się dwie dekady. Po przejęciu marki przez francuskich właścicieli zachowano miejsca pracy, ale za Odrą. Rola montowni w Polsce stała się marginalna. Pracownikom z Gliwic zaproponowano dorabianie w Niemczech przez jakiś czas, a potem odprawy, jeśli zwolnią się na własną prośbę.
Pętla się zaciska
Politycy lubią obściskiwać się z inwestorami z jednej strony, a z drugiej zaś wciąż są zakładnikami związków zawodowych. Usztywnienie kodeksu pracy, zwiększanie płacy minimalnej to ukłony w stronę przyszłych wyborców. Tymczasem zmiany na rynku pracy – niskie bezrobocie, szybki wzrost średniego wynagrodzenia, dobrze sprzedają się w mediach, lecz odbijają się czkawką pracodawcom. Coraz trudniej znaleźć ręce do pracy, oczekiwania szukających zatrudnienia stają się bardziej wyśrubowane. Równocześnie zwiększa się konkurencja, maleją marże i wielu przedsiębiorców stanęło pod ścianą.
Coraz więcej firm wpada w kłopoty. Większe mogą skarżyć się prasie i telewizji. Te małe politycy największych frakcji solidarnie ignorują. Rosnące koszty prowadzenia działalności uderzają w prognozy na przyszłość. W sierpniu, jak poinformowała „Rzeczpospolita", giełdowa firma budowlana Erbud zapowiedziała, że mimo wzrostów przychodów do blisko miliarda złotych, spodziewa się 30 mln straty netto. Kurs spółki natychmiast poleciał w dół o 30 proc.