Koniec historii. Na chwilę

Uwierzyliśmy, że wojna w Europie w XXI wieku jest pomysłem zbyt absurdalnym, by traktować go poważnie – przestrzega publicysta.

Publikacja: 14.01.2019 18:29

Koniec historii. Na chwilę

Foto: EAST NEWS, Mariusz Gaczyński

Gdyby bez rozsądnego dystansu podchodzić do codziennych doniesień mediów, głównie licznych portali internetowych – tak polskich, jak zagranicznych – należałoby czym prędzej ustawić się w kolejce do sklepów po mąkę, sól i kaszę, jak to dawniej bywało. Wieje z nich bowiem wojną i to już nie chłodem owej dobrze znanej – zimnej, ale gorącą, i trudno to przypisać globalnemu ociepleniu.

Chcąc nie chcąc, czytelnik staje się ekspertem w dziedzinie uzbrojenia. Już wie, jakie posiada możliwości amerykański myśliwiec piątej generacji, choć czwarta uszła jego uwagi; wie, co może rosyjski Su-27 i czy NATO nadal jest bezradne wobec rosyjskich rakiet hipersonicznych.

Wiele emocji mogą mu dostarczyć również doniesienia o manewrach, zawsze „największych od zakończenia zimnej wojny" – rosyjskich na Dalekim Wschodzie (skąd rakietom najbliżej do Waszyngtonu) czy natowskich w Norwegii i Polsce (skąd najbliżej do Moskwy). W polskich – czy też tylko polskojęzycznych – mediach ma też miejsce nagły wysyp ekspertów wojskowości, zwykle emerytowanych już generałów, którzy swe opinie o rosyjskim zagrożeniu z tym większą ferują pewnością, im mniejszą ponoszą za nie odpowiedzialność. Wtórują im publicyści, z których wielu, podobnie jak niektórzy generałowie, wojowniczą postawą próbuje dziś zmyć hańbę dawnego członkostwa w PZPR. Są mistrzami pływania w głównym nurcie i zawsze z prądem, co do perfekcji wyćwiczyli w PRL, a swoich oponentów terroryzują zarzutem o działanie wbrew polskiej racji stanu, lub wprost o agenturę. Ową rację stanu, oczywiście, definiują oni.

Tak mniej więcej kształtuje się pogoda w przededniu... czego? A no właśnie!

Zapowiedź wielkiej wojny w 1914 roku Europa powitała z bezprecedensowym entuzjazmem. Wielotysięczne manifestacje rozradowanych ludzi maszerowały przez Paryż, Berlin, Wiedeń i Petersburg. Efekt: 10 mln trupów, 40 mln poszkodowanych. Liczne zapowiedzi wojny światowej w drugim dziesięcioleciu XXI wieku przyjmowane są dziś w Europie wprawdzie bez dawnego entuzjazmu, za to z zadziwiającą obojętnością. Efekt: nieznany, choć łatwy do przewidzenia.

Dlaczego to nie działa?

Pokolenie Europejczyków urodzonych tuż po klęsce hitlerowskich Niemiec cieszy się zasłużoną emeryturą i może mówić o dużym szczęściu – przeszło przez życie bez wojny. Przez poprzednie stulecia kontynentem wstrząsały mniejsze i większe konflikty, co kilkanaście lat, i wydawało się, że z każdym kolejnym stuleciem ludzie mądrzeją. Ale to nie była prawda i dopiero równowaga strachu, czyli pewna gwarancja zagłady od broni jądrowej, przyniosła długi okres pokoju w Europie. Ten tak skuteczny mechanizm sprawdzający się przez pół wieku i kawałek następnego dziś już nie działa. I trzeba zapytać – dlaczego?

Kreml właśnie zmienia obowiązującą doktrynę wojenną; nowa ma dopuszczać prewencyjne uderzenia jądrowe. Z Pentagonu dochodzą głosy, że użycie taktycznej broni jądrowej na polu walki nie byłoby aż tak wielką tragedią, jak sobie wyobrażamy. Ponadto amerykański prezydent już ogłosił, że wycofa się z traktatu INF o rakietach średniego zasięgu podpisanego przez Reagana i Gorbaczowa w 1987 roku. Z uprzejmości zakładam, że dzisiejsi politycy i wojskowi nie oszaleli; musi więc być jakaś głębsza przyczyna owego oswojenia strachu przed konfliktem jądrowym. Nowe technologie wojskowe gwarantujące zwycięstwo jednej stronie? Globalna katastrofa ekonomiczna? Najazd kosmitów? Konia z rzędem temu, kto rozwiąże tę zagadkę. Jedno jest natomiast pewne: wróciła zimna wojna w swej pełnej krasie. A miało być tak pięknie.

Miał nastąpić prawdziwy koniec historii – historii światowych wojen. Upadło Imperium Zła i skompromitowała się napędzające je komunistyczna ideologia „sprawiedliwości społecznej", którą przez dziesięciolecia Sowieci trzymali za gardło zachodnie demokracje. Skończyła się zimna wojna i wyścig zbrojeń, w których cieniu żyło kilka już pokoleń i na chwilę świat odetchnął z ulgą. A Europa zajęła się beztroską konsumpcją. Na chwilę.

Świat wielobiegunowy

Bo już wkrótce się okazało, że nowa, postkomunistyczna Rosja nie spełnia oczekiwań Zachodu i po okresie Jelcynowskiej smuty zadziwiająco szybko się pozbierała, a nowy prezydent ani myśli dać się zwasalizować Amerykanom i na wszelkie próby reaguje agresją. Europa tym bardziej była rozczarowana, mając jeszcze w pamięci skuteczną denazyfikację Niemiec po upadku III Rzeszy. Miała prawo się spodziewać, że po upadku drugiego totalitarnego systemu, który zatruwał jej życie przez większość stulecia, nastąpi wzorem denazyfikacji Niemiec również dekomunizacja w nowej Rosji. Nic takiego się nie stało. Przywrócono wprawdzie starą nazwę dawnej stolicy carów – Petersburg, ale obwód nadal nazywa się „leningradzki" i niech to będzie symbolem owych „przemian", by nie wdawać się w powszechnie znane szczegóły. Konflikt wisiał w powietrzu.

Na domiar złego Kreml zakwestionował przywództwo Stanów Zjednoczonych w nowym, jednobiegunowym świecie, postulując świat wielobiegunowy, w którym Rosja odzyskałaby należną jej rolę wraz z nowymi potęgami czy też kandydatami na potęgi – państwami BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, Republika Południowej Afryki). To się nie mogło Amerykanom podobać i ciąg znanych wydarzeń, które miały miejsce i mają aż do dziś – na Bliskim Wschodzie, Ukrainie, w Gruzji czy Mołdawii jest efektem owej niezgody Waszyngtonu na pomysły Moskwy. Żadna ze stron nie zamierza respektować interesów drugiej: Amerykanie rosyjskich w strefie postsowieckiej, Rosjanie amerykańskich na Bliskim Wschodzie i gdziekolwiek indziej. Zaczęły się „misje stabilizacyjne", „interwencje pokojowe", „wspomaganie demokratycznych przemian", „wojny hybrydowe" itp., czyli stare i dobrze znane lokalne wojny zastępcze aż do ostatniego tubylca. W stosunkach dyplomatycznych między Wschodem a Zachodem powiało chłodem, a media obu stron straszą gorącym konfliktem światowym. Biorąc nawet poprawkę na specyfikę tzw. wolnych mediów, dla których pokój to żaden news, bo na nim nie zarobią, można kolokwialnie powiedzieć, że coś jest na rzeczy.

Jedynym wytłumaczeniem braku reakcji cywilizowanych, europejskich społeczeństw na retorykę wojenną jest przeświadczenie, że wojna w Europie w XXI wieku jest pomysłem zbyt absurdalnym, by traktować go poważnie. Po raz pierwszy w historii Europa zaznała tak długiego okresu pokoju i bezprecedensowego dobrobytu, a wychowanym w tych warunkach pokoleniom wydaje się, że właśnie tak ma być już zawsze.

Głód i mróz

Generałom czasu pokoju zarzuca się, że planując nową wojnę, czerpią z doświadczeń poprzedniej, bo brak im wyobraźni. Cywilna wyobraźnia również nie sięga w przyszłość, bo dominują w niej kalki losów ludności cywilnej z II wojny. Pozostawmy generałów z ich problemami; ważna jest ludność cywilna, której trzeba przypomnieć, że od ostatniej wojny zmieniło się wszystko. Na gorsze. Aby przeżyć jakąkolwiek wojnę na zapleczu (pomijając, oczywiście, jądrową), trzeba jeść i mieć ciepło. W czasach niemieckiej okupacji większość Polaków żyła na wsi i utrzymywała się z rolnictwa. Był nadmiar rąk do pracy i choć operowano konnym sprzętem, produkowano wystarczająco żywności, by utrzymać przy życiu siebie i miejską mniejszość. Dziś rolnictwem zajmuje się kilkanaście procent ludności. Nie utrzymają większości. A gdy zabraknie paliwa do traktorów, nie utrzymają i siebie, bo koni już na wsi nie ma. A gdyby nawet były, to kto dziś potrafi iść za pługiem czy kosić kosą? Nie będzie szmuglu jak poprzednio. Będzie głód.

W każdym miejskim mieszkaniu były kuchnie węglowe i przewody kominowe, do których podłączano piecyki, tzw. kozy. Dziś kozy są, tylko przewodów nie ma. Jak przeżyją mieszkańcy blokowisk bez prądu i gazu? I już nawet nie warto przytaczać statystyk, jak zwiększał się udział ludności cywilnej w ogólnych stratach podczas europejskich wojen.

Chcąc nie chcąc, staliśmy się państwem frontowym. Tak wyszło. Wejście do NATO było decyzją historyczną, bo jest to, przynajmniej w założeniach, sojusz obronny. Zapewnia nam bezpieczeństwo. Ale jak to w polityce, są i niuanse. Obecny rząd podjął bezprecedensową próbę wyrwania się z historycznego klinczu, o której marzyły pokolenia Polaków: z Niemcami przeciw Rosji czy z Rosją przeciw Niemcom. Mając taki wybór – wybrano Amerykanów, co się nazywa w wojsku zejściem z linii strzału.

Nie kwestionując słuszności takiej decyzji, trzeba zauważyć, że zszedłszy z jednej linii, można łatwo wpaść pod drugą. Jak to w wojsku. Co się przekłada na obawę, że ciesząc się ochroną „najważniejszego sojusznika", możemy w zamian ruszyć z nim na szlak, który nie jest nam całkiem po drodze. Od poprzedniej takiej przygody mija zaledwie 206 lat i Polacy nie doczekali się wtedy happy endu. Ale bo też i zimy bywały wtedy ostrzejsze, szczególnie ta z 1812 roku, a dziś zimy, jakie są, każdy widzi. Globalne ocieplenie ma więc w XXI wieku także i swe dobre strony.

Autor jest publicystą, scenarzystą i reżyserem. Działacz opozycji w czasach PRL. W 1992 r. został dyrektorem TAI, a w latach 1994–2000 był dyrektorem programowym TV Polonia

Opinie polityczno - społeczne
Czas decyzji w partii Razem. Wybór nowych władz i wskazanie kandydata na prezydenta
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Kandydatem PiS w wyborach prezydenckich będzie Karol Nawrocki. Chyba, że jednak nie
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Reiter: Putin zmienił sposób postępowania z Niemcami. Mają się bać Rosji
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Trzeba było uważać, czyli PKW odrzuca sprawozdanie PiS
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: 1000 dni wojny i nasza wola wsparcia