A jednak z opowieści o związku Leopolda Tyrmanda z młodszą od niego o ćwierć wieku Mary Ellen Fox wynika, że człowiek uchodzący za uosobienie wdzięku przestał nim być. Co widać zwłaszcza w listach. Żart, błyskotliwy paradoks, celny sztych ironii, świetna anegdota – z tym wszystkim słusznie kojarzy się Tyrmand. Ale z kart książki Agaty Tuszyńskiej, opowiadającej historię z początku lat 70. XX wieku, patrzy na nas ktoś zupełnie inny. Człowiek zgorzkniały i przegrany.
Jutro minie 100. rocznica urodzin Tyrmanda, obchodzimy nawet jego rok. Ale do dziś pisarz funkcjonuje przede wszystkim w obiegu popkulturowym. Jako facet, który chodził w kolorowych skarpetkach. Propagator jazzu. Playboy. Autor pierwszego powojennego kryminału, który jest wyznaniem miłosnym dla rodzinnej Warszawy. Wszystko to jest z grubsza prawdą. Ale to tylko pół prawdy.
Problem w tym, że Tyrmand był jednocześnie bon vivantem i mizantropem. Twórcą popowym i przenikliwym intelektualistą. Jeszcze kiedy mieszkał w Polsce, miał wierne grono wyznawców, ale i mnóstwo przeciwników. Bo w swoich sądach bywał okrutny i przenikliwy, co widać choćby w „Dzienniku 1954”.
Mógł wydawać się cynikiem, korzystającym z uroków życia, ale nim nie był. Tak, zaczynał od kryminału i wielkich sukcesów, ale później walczył o swoją literacką i intelektualną niezależność. Osaczony przez aparatczyków i salon świeżo nawróconych komunistów, którzy wiedzieli, że nimi pogardza, salwował się ucieczką do Ameryki. Tam historia się powtórzyła. Najpierw wielki sukces, później marginalizacja wynikająca z tych samych powodów. Znowu odmówił żeglowania z wiatrem, a ten wiał (i do dziś nieustannie wieje) z lewej strony. Ostrzegał Amerykę przed komunizmem, mediami zaczadzonymi lewicowością i kontrkulturą, ale nikt go nie chciał słuchać. Dopiero u progu starości, dzięki związkom z konserwatystami, zyskał niezależność. Ale bezpowrotnie stracił wdzięk, co zapewne jest udziałem ludzi, którzy wiedzą za dużo.
Autor jest publicystą Programu III Polskiego Radia