Warto czasem czytać rzeczy bezwartościowe, co mogę stwierdzić po lekturze wywiadu rzeki ze słusznie zapomnianym pisarzem Andrzejem Szczypiorskim. Czas negatywnie zweryfikował wartość jego literatury. Podobnie jak załganą biografię, w której wstępem do kariery było donoszenie na własnego ojca. Ale jego wypowiedzi są z dzisiejszej perspektywy niezwykle ciekawe. Może przez moment, kiedy je ogłoszono – początek roku 1991. Jest to zatem zapis stanu świadomości ówczesnych elit. Andrzej Szczypiorski był wtedy człowiekiem o niekwestionowanej pozycji. Pisarzem o międzynarodowej sławie i senatorem Solidarności z piękną opozycyjną kartą.
45 lat komunizmu – mówi pisarz u progu transformacji ustrojowej – było dla Polaków straszliwym upokorzeniem. Dzięki Solidarności i wyborom 4 czerwca 1989 r. zaczęli się jednak prostować. Poczuli dumę, ale w związku z tym chcą się licytować z sąsiadami, pokazywać swoją odrębność i wyższość.
Nie znają swojego miejsca w szeregu. Tymczasem musimy jak najszybciej dogonić Europę. A żeby to się udało, trzeba znowu przygiąć karku. Może cytuję nie do końca wiernie, ale w miarę dokładnie odtwarzam tok rozumowania, który wydaje się dość reprezentatywny dla kręgu, z którego Szczypiorski się wywodził (KOR, Unia Demokratyczna, a później Unia Wolności). Nie ma zresztą szczególnych wątpliwości, że to właśnie ci ludzie tworzyli podwaliny III Rzeczypospolitej w sensie intelektualnym i ideowym. I co mieli wtedy do zaproponowania? W zasadzie nic poza próbą imitacji jakiejś wyimaginowanej Europy. Wyimaginowanej, bo przecież każdy z krajów europejskiej wspólnoty jest po prostu inny. Do tego pojawia się jeszcze propozycja, żeby się dostosowywać, rezygnując częściowo z dumy i suwerenności. Ale czy z dumy i suwerenności można rezygnować częściowo? Taki system musiał przegrać. Zaczęło się to gdzieś w okolicach afery Rywina, a skończyło politycznym blitzkriegiem PiS.
Tak się składa, że mniej więcej w tym samym czasie czytałem nowy zbiór esejów Dariusza Karłowicza „Teby–Smoleńsk–Warszawa. O złudzeniu nietragiczności polityki". W uproszczeniu jego teza brzmi tak: katastrofa smoleńska nie była przypadkiem, tylko efektem głębokiej choroby państwa. Była skutkiem idących w dziesiątki lat zaniedbań polskich elit. W tym również, a może nawet przede wszystkim, w sferze intelektualnej. Jeśli ktoś potrzebowałby potwierdzenia, to znajdzie je np. u Szczypiorskiego.
Autor jest publicystą, scenarzystą i satyrykiem