Przykład, o którym pisałem już wielokrotnie, to wirus ulgi meldunkowej. Podatnicy zameldowani w mieszkaniu przez 12 miesięcy byli zwolnieni z podatku dochodowego przy sprzedaży tego mieszkania, pod warunkiem że złożyli urzędowi skarbowemu oświadczenie o prawie do ulgi – czyli o czymś, o czym urząd wiedział z urzędu, bo wiedział, gdzie byli zameldowani i jak długo. Przez lata sądy stały na stanowisku, że jak tego oświadczenia podatnik nie złożył, to miał płacić podatek, choć w ustawie obowiązującej w dacie sprzedaży taki warunek nie był zapisany (był w innej – zmieniającej ustawę) i nie było wiadomo, w jakiej formie oświadczenie ma być złożone. Po kilku latach trafił się podatnik, który przestał chodzić i musiał zamienić mieszkanie na czwartym piętrze bez windy na parter. Wiadomo – „komu chcemy, pomożemy, jak nie chcemy, nie możemy”. Pomogli. Sąd uznał, że skoro forma oświadczenia nie została określona, to wystarczy jakiekolwiek oświadczenie, a więc nawet ustne. Trzeba więc było złożyć oświadczenie, że się jakieś oświadczenie złożyło. Bzdura tak ewidentna, że ta linia orzecznicza nie przetrwała długo. Pojawiła się trzecia – że niepotrzebne jest żadne formalne oświadczenie, wystarczy spełnienie materialnego warunku zameldowania. Ci, którzy wcześniej zapłacili nienależny (zgodnie z dwoma nowymi liniami orzeczniczymi) podatek, mogli dochodzić jego zwrotu. Wystarczyło stwierdzić nieważność decyzji z powodu rażącego naruszenia prawa. Ale sądy odmawiają stwierdzenia nieważności. Nie doszło bowiem do rażącego naruszenia prawa, gdyż… sądy miały inną linię orzeczniczą. A w przypadku stwierdzenia „rażącego” naruszenia prawa (tylko wtedy) urzędnicy ponoszą odpowiedzialność, na którą nie można ich narażać, bo stosowali się do linii orzeczniczej sądów.