40 lat temu Jerzy i Ryszard Kowalczykowie, pracownik techniczny opolskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej i młody, zdolny doktor fizyki z tejże uczelni, wysadzili w powietrze aulę. Nikomu nic się nie stało. Jerzy dostał karę śmierci. Ostatecznie obu skazano na 25 lat więzienia, z czego po kilkanaście odsiedzieli. Co im do łba strzeliło? – spyta młody czytelnik. Ano dnia następnego, podczas radosnego święta Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, odznaczenia mieli tam odebrać zasłużeni esbecy, z katem Szczecina z grudnia 1970 roku podpułkownikiem Julianem Urantówką na czele. Kowalczykowie, wychowani w antykomunistycznym środowisku na Kurpiach, patrzyli na to z bezsilną wściekłością. W akcie desperacji wysadzili aulę.

Zostali terrorystami. Takimi samymi jak aktywiści Ruchu Czumy i Niesiołowskiego (którzy zresztą wystarali się o wyższą emeryturę dla braci, za co należy się im pochwała) z początku lat 70., jak, toutes proportions gardées, akowcy wysadzający w powietrze kawiarnie. Nikt, łącznie z braćmi, nie gloryfikuje zamachów, ale warto pamiętać, że w 1971 roku nie słyszano jeszcze o KOR, "Solidarności" i walce bez przemocy. Pokoleniu, które przeżyło wojnę, bliższe były raczej inne wzorce.

Nie ukrywam osobistych emocji: ponad dekadę temu napisałem bodaj pierwszy w wolnej Polsce duży reportaż o Kowalczykach. Poznałem dobrze tych uczciwych, skromnych ludzi, ich rodziny, sędziów, prokuratorów (jeden z nich jest dziś gwiazdą warszawskiej palestry, był współpracownikiem SLD i obrońcą w procesie lustracyjnym Oleksego), poznałem pracowników WSP i przyjaciół. I do głowy by mi nie przyszło, że 40 lat po tym wydarzeniu polscy policjanci będą protestować przeciw uczczeniu Kowalczyków.

Cóż, widać opolskim funkcjonariuszom bliżej do Urantówki i jego kompanów z SB niż do Kowalczyków, bliżej do katów w mundurach niż do antykomunistów. Rozumiem ten wybór i jest mi za niego głęboko wstyd. Bo trudno nie pomyśleć, że ktoś tu hańbi godność munduru.