Decyzja prezydenta Turcji o przemianowaniu Hagii Sophii na meczet nie jest jedynie grą na cementowanie poparcia w odradzającym się religijnie tureckim społeczeństwie. Ergodan jest świadomy potęgi geografii kulturowej. Przywrócenie funkcji religijnych stambulskiemu zabytkowi świadczy o odradzaniu się myślenia geopolitycznego i geokulturowego Turcji. Tym aktem Turcja na nowo scala swoją tożsamość. A ta, szczególnie opierająca się na religii, nie jest jedynie estetycznym dodatkiem do polityki, ale fundamentem scalającym polityczną wspólnotę. Decyzja ta wpisuje się również w budowę neomocarstwowej pozycji Turcji w regionie, która na tle pozostałych państw Bliskiego Wschodu jest państwem społecznie scalonym, bezpiecznym, relatywnie zamożnym, ale przede wszystkim z potencjałem militarnym. W ciągu ostatnich lat Erdogan zręcznie rozegrał sprawę uchodźców z Unią Europejską, dla której stał się gwarantem zatrzymania wędrówki ludów. Zdaje sobie sprawę, że bez niego nie da się rozwiązać kwestii syryjskiej. W tak komfortowej sytuacji poszerzenie władzy o sferę symboliczną, w tym religijną, było tylko kwestią czasu.
Próba ognia
Czy decyzja Erdogana otworzy nowy rozdział konfliktów religijnych, i w jaki sposób będzie ona wpływała na Zachód, w tym także na Kościół katolicki? Protesty kościołów chrześcijańskich na całym świecie świadczą o tym, że wydarzenie z 24 lipca jest początkiem nowych eskalacji międzyreligijnych napięć. W szczególnie trudnej sytuacji znalazł się papież Franciszek, wpisujący w swój pontyfikat zintensyfikowanie dialogu z muzułmanami. Kierując zaproszenie do papieża na otwarcie meczetu, prezydent Turcji zdyskontował słabą pozycję nieszanowanego w Europie Kościoła, ale także zbyt optymistycznie prowadzonego przez papieża dialogu ze światem muzułmańskim. Prezydentowi Turcji udało się tym samym ustawić papieża i chrześcijaństwo w roli słabszej strony.
Sytuację papieża Franciszka można porównać do spotkania św. Franciszka z Asyżu ze sułtanem. Zaproponował on władcy, że przejdzie przez próbę ognia, a w przypadku jej pomyślnego zakończenia ten przyjmie ze swoim ludem chrzest. Sułtan propozycję odrzucił, ale pod wrażeniem postawy świętego zgodził się, by ten głosił chrześcijaństwo na terytorium jego imperium. Współczesny quasi-sułtan – Erdogan – zdaje sobie sprawę, że papież Franciszek i chrześcijaństwo utracili autorytet w sferze publicznej, ale przede wszystkim utracili wiernych. Podobnie jak Biedaczyna z Asyżu, papież ma wiarę, ale w zsekularyzowanej Europie nie ma za plecami rzeszy wiernych. Próbę ognia w XXI wieku wygrywa sułtan, co zresztą nie jest zaskoczeniem. Wystarczy zestawić obrazy ze Stambułu i Paryża, by zauważyć kontrast – po jednej stronie moc wiary w postaci otwartego meczetu Hagia Sophia, po drugiej zaś jej rozpadu w znaku spalonej katedry Notre Dame. W Stambule tysiące modlących się muzułmanów, w Europie miliony zsekularyzowanych i zobojętniałych Europejczyków powierzchownie wzruszonych zgliszczami paryskiej katedry.
Pozytywna laickość
Sytuacja z 24 lipca na powrót przykuwa uwagę do wykładu Benedykta XVI w Ratyzbonie, za który papież został skrytykowany przede wszystkim na Zachodzie i był oskarżany o rzekomą islamofobię. Benedykt XVI powołał się w nim na XIV-wieczny tekst, spór teologiczny cesarza Manuela II Paleologa z wykształconym Persem, któremu chrześcijański władca zarzuca akceptację przemocy przy nawracaniu na islam, co jest aktem nierozumnym. Mało kto mógł przewidzieć, że wymuszona politycznie re-islamizacja bazyliki Konstantyna, ignorująca wrażliwość chrześcijan, może mieć jeszcze miejsce, i to w państwie dbającym o mniejszości religijne. W wykładzie ratyzbońskim Ratzinger daje świadectwo realistycznego poglądu na kwestie podziałów kulturowych i politycznych między religiami. Zsekularyzowana i zminimalizowana rola religii w demokracji liberalnej, docelowo mająca mieć moc wspólnoto-centryczną w praktyce religijnych podziałów okazuje się być iluzją. Państwa czy kontynenty o „osłabionych tożsamościach" prędzej czy później stają się łupem w grze o symboliczny wpływ. Przyjęty przez Europę kurs na redukcjonizm religijny przypomina czarowanie świata, z nadzieją, że gra o wpływy geokulturowe nie ma znaczenia.
Nie sposób nie postawić pytania, czy Europa musi pozostać religijnie bezbronna? W wykładzie z Ratyzbony Ratzinger mówił, że powrót do źródeł nie oznacza intelektualnego cofnięcia się do czasów przedoświeceniowych. Problemem Europy nie jest tylko brak wiary, ale przede wszystkim wyrzucenie jej kulturowych, pozakonfesyjnych pól oddziaływania poza sferę publiczną. Zmiana, o jakiej myśli papież, ujęta w innym miejscu w metaforze „pozytywnej laickości", miałaby być przede wszystkim otwarciem się na szerszą perspektywę aksjologiczną i poznawczą oraz włączeniem jej do sfery współczesnego polis. Zinstytucjonalizowanie redukcjonistycznej odrazy znacznej części elit europejskich wobec dziedzictwa chrześcijańskiego czy podkreślanie tylko konfliktowych elementów w sporze między Kościołem a oświeceniowym dziedzictwem osłabia potencjał Europy, rysując obraz cywilizacyjnej dekonstrukcji. Jedynym pozytywnym efektem 24 lipca może być koniec iluzji o globalnym pochodzie liberalnej neutralności i uświadomienie istnienia zderzenia kultur, prowadzącego do konfliktu. Niechybnie Huntington i jego koncepcja zderzenia cywilizacji będzie musiała być na nowo odczytana.