Gdyby jednak zastanowić się nad tym poważniej, i odnieść pytanie do „stanu ducha"
naszego społeczeństwa, należałoby zapytać kim jest frustrat? Czy jest to ktoś, kto przed prezydenckimi wyborami uwierzył premierowi, że COVID-19 na kolanach wyczołguje się z Polski, a teraz na powrót ma żyć w kolorowych strefach? Kogo codzienne komunikaty o wzroście zachorowań i umieralności w Polsce, braku łóżek w szpitalach, respiratorów, lekarzy i pielęgniarek przyprawiają o kołatanie serca? I już nie chce mu się „złapać fuchy", zdradzić żony, pójść z dziećmi do kina? Kto widząc, co wyprawiają tzw. politycy ze wstrętem wyłącza telewizor? Kto zamiast wspólnego obiadu wypędza rodzinę do McDonald's? Czy może jest to ktoś, kto choć wkłada maseczkę i wykonuje swoje obowiązki, robi to gnuśnie i ze wstrętem. Bez „błysku w oku”, owej "iskry bożej", tak rzadko spotykanej dzisiaj jak „Strażnica”- pismo Świadków Jehowy. Wbrew pozorom przyczyn takiego stanu rzeczy jest mnóstwo. Między innymi: rozwój technologii informatycznej, której przeciętni, nawet młodzi ludzie, nie są w stanie opanować, chaos informacyjny, natłok sprzecznych wiadomości. Nie bez znaczenia jest cynizm polityczny, nie tylko nasz, zaściankowy. Skutek jeden: poczucie zagubienia i bezradności wywołane nie tylko pandemią, która jeszcze bardziej przyśpieszyła i uwidoczniła ten proces. Wnikliwie, pięknie i mądrze napisała o tym nasza noblistka ("Polityka" nr 40, "Przestaliśmy rozumieć złożoność świata").
Dokładnie tak. W konsekwencji zaburzenia psychiczne, nerwice, depresje, stały się tak powszechne, że już nawet o nich się nie mówi. Wzrosły statystyki samobójcze. Człowiek cierpi. Przez głód, wojny, lęk o przyszłość. Ale i przede wszystkim dlatego, że przestał rozumieć, co wokół niego się dzieje. Na "nasze"- rzec by można- "polskie frustracje", nakłada się bardziej lub mniej świadome poczucie, że permanentnie jesteśmy oszukiwani.
Starsze pokolenie pamięta brutalność i uciążliwość życia w PRL-u: stalinizm, zomowców. Potem nadzieje związane z przemianami 1989 roku i to, co z tych nadziei zostało. Młodsze pokolenie, żyjące w przekonaniu, że są dla siebie "wartością samą w sobie", że trzeba jak najwygodniej wymościć się w życiu, nagle doświadcza, że nie wszystko od nich zależy, że życie wcale nie jest proste, a materialne dobra nie na wyciągnięcie ręki, a często za pancerną szybą.
Mnożą się rozwody - życie nie spełnia oczekiwań młodych. Dzisiaj niczego się nie naprawia, wszystko wyrzuca i kupuje nowe. W podobny sposób traktuje się międzyludzkie związki: przyjaźnie, miłość. Mało komu chce się podejmować trud podtrzymania spójności rodziny. Choćby dla dobra własnych dzieci, które zawsze z takich rozpadów wychodzą okaleczone. Bowiem tkwią w nas wkodowane prawa (czy to genetyczne, czy behawiorystycznie uwarunkowane - tego nie wiem), które egoistycznie depczemy. A dobrem dla dzieci jest miłość i poczucie bezpieczeństwa. I dopóki zewnętrzność nie wniesie czegoś, czemu nie jesteśmy się w stanie przeciwstawić, sfrustrowani własnymi niepowodzeniami, czy to zawodowymi, czy uczuciowymi, porzucamy plac boju szukając kolejnych partnerów, partnerek - słowem- kolejnych przygód i doznań.
Z krwi męskiej wyparował gen wojownika, który dbał kiedyś nie o własne dobro, a o wspólnotę i rodzinę. Z żeńskiej powoli odparowują geny macierzyństwa, czułości, ciepła. Ogólnie: tatuaż, kolczyk w uchu, na penisie czy waginie. Bo tak jest fajnie, modnie - cool. Potem ogólna frustracja, alkohol, narkotyki. Państwo mało się o to troszczy. Skrzeczy, ale sensownej pomocy brak. I tak jest ze wszystkimi ważnymi dla Polaków sprawami: rząd zamienia walkę z pandemią na wewnętrzne rozgrywki, wyostrza socjotechnicznymi zabiegami społeczne konflikty, premier durniom powierza odpowiedzialne funkcje. Opozycja poza czczą gadaniną nie ma żadnego planu na stabilizację państwa, a upolityczniony Kościół zabija w katolikach wiarę.