Główna linia podziału biegnie między demokracjami dawnego typu, zbudowanymi przede wszystkim na oczekiwaniu wolności, a tyraniami nowej generacji, poszukującymi pełnej kontroli i przewagi za sprawą łączenia tradycyjnej siły z nowymi technologiami cyfrowej rewolucji. Wystarczy porównać, jak z pandemią koronawirusa radzą sobie dzisiaj Chiny, a jak Stany Zjednoczone.
Demokracje, nawet te najpotężniejsze, zepchnięte są dzisiaj coraz bardziej do defensywy i znajdują się w pogłębiającym wewnętrznym zamęcie. Z tej perspektywy przybliżająca się możliwość wyborczego zwycięstwa kandydata demokratów Joe Bidena nad Donaldem Trumpem wcale nie musi oznaczać pozytywnego przełomu. To sytuacja przypominająca tę u nas w Polsce i w wielu innych demokracjach w Europie. Narodowi populiści swoją kulturową kontrrewolucją wywołali nie tylko święte oburzenie starego liberalnego establishmentu, ale uruchomili gwałtowną i pełną resentymentu ewolucję współczesnej zachodniej polityki. Dzisiejsi amerykańscy demokraci i ich polityczna agenda niewiele przypominają z tego, co znamy z czasów frywolnego Billa Clintona czy nawet złotoustego Baracka Obamy. Walka się zaostrza i wiele wskazuje na to, że po ewentualnym zwycięstwie Bidena demokraci rozpoczną „politykę restauracji", zaczynając na przykład od poszerzenia składu Sądu Najwyższego, by odzyskać utraconą przewagę nad konserwatywnymi sędziami.