Marek Budzisz: Nie przyłączajmy się do oburzenia na Donalda Trumpa, ale zaproponujmy mu partnerstwo

Politykę Paryża można zrozumieć, bo nie ryzykuje wiele, mając broń atomową i dystans do Rosji, który zwiększa bezpieczeństwo Francji. Ale jakie są motywy Warszawy przyłączającej się do „chóru płaczek” wzywającego Amerykę, aby zaprosiła Europę na prawach partnera do negocjacji pokojowych?

Publikacja: 16.02.2025 17:50

Pete Hegseth i Władysław Kosiniak-Kamysz

Pete Hegseth i Władysław Kosiniak-Kamysz

Foto: REUTERS/Aleksandra Szmigiel

Co powiedzieli Europie przedstawiciele administracji Donalda Trumpa i sam prezydent USA? Zacznijmy od Pete’a Hegsetha, który kilkakrotnie przekazywał tę samą wiadomość. Po pierwsze, bezpieczeństwo Europy nie jest już amerykańskim priorytetem, Stany Zjednoczone „nie mogą zagwarantować”, że będą nas bronić, bo muszą skoncentrować się na znacznie poważniejszym wyzwaniu, jakim jest rywalizacja z Chinami. Po drugie, Ameryka nie będzie „wujem Samem – frajerem” i rządząca nią obecnie elita nie dopuści do tego, aby amerykańscy podatnicy płacili za bezpieczeństwo bogatej i rozbrojonej Europy. Po trzecie, polityka Waszyngtonu wobec NATO polegać będzie na umożliwieniu odbudowy zdolności wojskowych państw europejskich.

Ostatniemu wątkowi należy poświęcić nieco więcej uwagi, bo szef Pentagonu kilkakrotnie, zarówno w Brukseli, jak i w czasie wizyty w Warszawie, stawiał Polskę innym państwom sojuszu za wzór do naśladowania. Jego wypowiedzi, które nie są wyłącznie kurtuazją, mają znaczenie, bo kilkakrotnie Hegseth mówił też w Europie o tym, że po zakończeniu wojny na Ukrainie, co może nastąpić szybko, USA dokonają analizy swej obecności wojskowej na naszym kontynencie. Wiadomo też, że jego podwładni, tacy jak Austin Dahmer i Alexander Velez-Green, którzy właśnie objęli funkcje w Pentagonie, jeszcze przed wyborami postulowali odchudzenie o 20 proc. amerykańskiego kontyngentu sił lądowych w Europie. Czeka nas zatem nie tylko debata, ale i decyzja Waszyngtonu, który chce i w tym obszarze „wywrócić stolik”.

Kiedy USA wycofają żołnierzy z Europy?

To, że w Warszawie Hegseth mówił o 10–15 latach, jakie mogą być niezbędne, aby Europa wzięła bezpieczeństwo we własne ręce, nie powinno nas wprowadzać w błąd. Przesunięcie decyzji w kwestii wielkości amerykańskiego kontyngentu do momentu zakończenia wojny w Ukrainie, lub choćby osiągnięcia zawieszenia broni, co obiektywnie zmieni sytuację bezpieczeństwa, winno skłaniać nas do myślenia, że decyzje na temat redukcji amerykańskiej obecności wojskowej w Europie są bliskie.

Warto też zwrócić uwagę na to, że Hegseth nie pojechał do Berlina, a był przecież w Niemczech. Do tego wiceprezydent J.D. Vance wykorzystał forum Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa po to, aby w twardych słowach skrytykować dominujące w Europie siły polityczne. Mówił o źródłach słabości naszego kontynentu, a do najpoważniejszych zagrożeń zaliczył strach rządzącej elity przed własnymi społeczeństwami i niechęć do uznania demokratycznych werdyktów opinii publicznej.

Czytaj więcej

Pete Hegseth w Warszawie ostrzega: Amerykanie nie muszą być w Europie na zawsze

Wystąpienie Vance’a, które odebrane zostało przez liberalną Europę w kategoriach „wtrącania” się w świat naszych wartości i próbę ingerowania w proces demokratyczny, odczytałbym raczej w wymiarze strategicznym. Jak Europa, wewnętrznie osłabiona, rządzona przez elity bojące się wyborców i dążąca do ograniczenia swobody wypowiedzi, chce bronić się przed zagrożeniem ze strony autorytarnych sąsiadów? Nie tylko tych uzbrojonych i nieobliczalnych, za to wewnętrznie zjednoczonych i dyszących rządzą zemsty za urojone „krzywdy”, których doznali w ostatnim 30-leciu, ale również innych chcących wykorzystać nowy kształtujący się porządek globalny we własnym interesie, nie pytając się o zdanie mniejszych albo gorzej przygotowanych. To ostatnie zagrożenie, dla każdego, kto słuchał monachijskiego przemówienia Wanga Yi, powinno być nie mniejszym ostrzeżeniem niż perspektywa rosyjskiej agresji.

Nieistotność Europy. Jesteśmy na progu nowej sytuacji strategicznej

Zamiast wyciągać wnioski z tego, co się dzieje, Europa przeżywa to, że Donald Trump postanowił zakończyć wojnę w Ukrainie, rozmawiając w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Kijów. Zrobił tak, bo mógł pokazać nieistotność strategiczną Europy, która nie podjęła niezbędnych działań (mowa o państwach na zachód od Warszawy), aby zwiększyć własne możliwości działania. Chodzi oczywiście o zdolności wojskowe, których znaczenie w czasach globalnej zawieruchy rośnie.

Najbardziej dotknięci polityką Trumpa poczuli się Niemcy, którym trudno rozstać się z myślą, że „Europa to my”, przynajmniej jeśli chodzi o wyznaczanie kierunków działania i rozdział ról oraz zadań. Minister Pistorius nawet zaproponował publicznie, aby zacząć rozmawiać o członkostwie Ukrainy w sojuszu północnoatlantyckim, zapominając, że przez ostatnie trzy lata, mając w Waszyngtonie przychylnych sobie partnerów, to Berlin był głównym „hamulcowym” nie tylko w kwestii wprowadzenia Kijowa do NATO czy wysłania rakiet Taurus na Ukrainę, ale również w sprawach na pozór mniej istotnych, takich choćby jak wypowiedzenie aktu stanowiącego Rosja–NATO, który wyklucza inną niż rotacyjną obecność wojsk sojuszniczych w Polsce. Deklaracje, ale przede wszystkim posunięcia amerykańskich polityków wskazują na to, że jesteśmy na progu nowej sytuacji strategicznej w Europie i warto zacząć myśleć, jaką drogą podążać.

Czy nasi europejscy sojusznicy deklarują skokowy wzrost wydatków na bezpieczeństwo?

Opcje są dwie. Pierwszą jest dążenie do tego, aby „było jak dawniej”. Przejawem tego są m.in. apele kierowane do Waszyngtonu, by dopuścił Europę do stołu rokowań w kwestii pokoju w Ukrainie – i to w momencie, kiedy zapadają kluczowe decyzje, a nie dopiero wówczas, kiedy będziemy dzielić się kosztami. Załóżmy, że Trump usłucha tych wezwań i skoryguje swą linię zgodnie z oczekiwaniami naszych europejskich sojuszników. Co to będzie oznaczać dla Polski​​? Czy europejscy sojusznicy deklarują skokowy wzrost wydatków na bezpieczeństwo? Skądże! Minister Pistorius, reagując na wezwania Trumpa, aby Europejczycy wydawali 5 proc. swego PKB, powiedział w wywiadzie prasowym kilka dni temu, że jest to wykluczone, bo przyjęcie tej formuły „odpowiadałoby 42 proc. budżetu federalnego – czyli niemal co drugie euro, jakie wydaje rząd federalny, czyli 230 mld euro. Nie możemy sobie na to pozwolić ani tego wydać”.

Czytaj więcej

W Paryżu o Donaldzie Trumpie i Ukrainie. Dokąd zmierzamy?

A inni nasi sojusznicy? Wielka Brytania chce osiągnąć 2,5 proc. w „okolicach” roku 2030, choć to też raczej spekulacje ekspertów niż realne zobowiązania, bo Starmer, w przeciwieństwie do swego poprzednika, unika podania wiążącej daty. Francja właśnie przyjęła budżet, który jej Trybunał Obrachunkowy określił jako bardzo napięty, a Pierre Moscovici, szef tej instytucji, zwrócił uwagę, że wydatki publiczne w ubiegłym roku w relacji do PKB rosły najszybciej od 15 lat. Tylko że nie na obronę, a na programy socjalne. Paryż jest zadowolony z faktu, że wydaje niewiele ponad 2 proc. PKB na bezpieczeństwo, nie ma zamiaru tego zmieniać i nie planuje rozbudowy własnych sił lądowych.

Hiszpania wydaje na bezpieczeństwo 1,3 proc. PKB, a Włosi 1,5 proc. – i żaden z tych krajów nie chce przyspieszyć, deklarując, że poziom 2 proc. osiągną za cztery–pięć lat. Komisja Europejska mówi o wspólnym długu, czemu przeciwstawiają się Niemcy i Holendrzy, z którego środki miałyby być przeznaczone na obronę. Nawet jeśli niezbędne decyzje zostaną podjęte, to dotychczasowa polityka Europy winna uczyć nas, że gros tych pieniędzy zostanie skonsumowane przez przemysły obronne państw zachodniej części naszego kontynentu, co wyjaśnia, dlaczego politycy włoscy i hiszpańscy optują na rzecz takiego rozwiązania.

Czego Paryż i Berlin się spodziewały, zapowiadając suwerenność strategiczną Europy?

Trzeba w związku z tym postawić pytanie, na ile realistyczne jest mówienie o „europejskich zdolnościach” i czy inwestując w nasze możliwości, reputację i pieniądze w tym kierunku, robimy dobrze? Paradoks naszej sytuacji polega na tym, że niedawne rozmowy Trump–Putin i zapowiedź ich kontynuacji bez udziału Europy są realizacją koncepcji suwerenności strategicznej, o której tak dużo mówiono w Paryżu i Berlinie. Suwerenne, czyli samodzielne decyzje podejmuje dziś Waszyngton, bo chce, może i ma interlokutorów. Czy w stolicach Europy zakładano, że autonomia strategiczna dotyczyć będzie jedynie państw naszego kontynentu, a Ameryka tkwić będzie w pozycji „wuja Sama – frajera”?

Jeśli Ameryka myśli o redukcji jej obecności wojskowej w Europie, to nie przyłączajmy się do tych, którzy rozpaczają z tego powodu, ale zaproponujmy jej partnerstwo

Osiągnęliśmy dziś w NATO stan suwerenności strategicznej, o co przez lata zabiegał Emmanuel Macron. Jesteśmy z tego zadowoleni? Politykę Paryża można zrozumieć, bo nie ryzykuje wiele, mając broń atomową i dystans do Rosji, który zwiększa bezpieczeństwo Francji. Ale jakie są motywy Warszawy przyłączającej się do „chóru płaczek” wzywającego Amerykę, aby zaprosiła Europę na prawach partnera do negocjacji pokojowych?

Budowa szczególnych relacji strategicznych między Polską a USA

Rozważmy drugą opcję, o której niedwuznacznie wspominał w Warszawie Pete Hegseth, deklarując, że „wartości to piękna rzecz”, ale słabo się z nich strzela do przeciwnika dysponującego realnymi możliwościami wojskowymi. Tą opcją jest budowa szczególnych relacji strategicznych między Polską a Stanami Zjednoczonymi. Brzmi to jak megalomania, ale nie chodzi o to, aby Polska samodzielnie zastąpiła całe europejskie NATO, a raczej rozpoczęła działania na rzecz budowy w ramach sojuszu koalicji chętnych. W jej skład prócz naszego kraju mogliby wejść Skandynawowie, Bałtowie i Brytyjczycy (może Francuzi), a po wojnie również Ukraina.

Zełenski w Monachium, a premier Szmychal w artykule opublikowanym niedawno w europejskim wydaniu Politico otwarcie proponowali, że po wojnie siły ukraińskie mogłyby zacząć odgrywać istotną rolę w obronie państw europejskich. Jest to opcja warta rozważenia, choćby ze względu na ryzyko związane z demobilizacją setek tysięcy żołnierzy. Jeśli Ameryka myśli o redukcji jej obecności wojskowej w Europie, to nie przyłączajmy się do tych, którzy rozpaczają z tego powodu, ale zaproponujmy jej partnerstwo. Powiedzmy: „Zgoda, my z sojusznikami jesteśmy gotowi wypełnić lukę, która powstanie”, ale musi to być proces uporządkowany, a nie chaotyczny. Musimy też zażądać, aby Waszyngton odszedł od zasady rotacji, czego warunkiem jest wypowiedzenie aktu stanowiącego Rosja–NATO, i przesunął część sił lądowych, które zamierza pozostawić w Europie, do Polski.

Czytaj więcej

Były ambasador w Ukrainie: Komuś może zależeć na tym, byśmy uwiarygodnili układ między mocarstwami

Deklaracje szefa Pentagonu, choćby na temat utrzymania amerykańskiej pomocy dla modernizacji naszych sił zbrojnych, wskazują na to, że Ameryka może być zainteresowana takim scenariuszem. My, w przeciwieństwie do Niemców czy Włochów, jesteśmy gotowi wydawać nawet 5 proc. PKB na bezpieczeństwo. Jaki jest zatem powód, aby to w tych państwach stacjonowało gros sił lądowych Stanów Zjednoczonych na naszym kontynencie​?

Koalicja chętnych to mniej niż wymarzona koalicja europejska, tylko że w przeciwieństwie do pierwszej realna

Warunkiem powodzenie tego scenariusza jest doprowadzenie do sytuacji uznania przez administrację Trumpa, że „ma w Polsce partnera”, państwo, którego elity rozumieją, iż nastały nowe czasy, są zdeterminowane i gotowe do działania. Musimy przekonać Waszyngton, że jesteśmy w stanie zbudować nową architekturą bezpieczeństwa na wschodzie NATO, nie czekając na przebudzenie Berlina czy Madrytu, bo to zapewne nigdy nie nastąpi.

Przyłączanie się do europejskiego chóru płaczek ubolewających nad tym, że Trump wyimpasował ich z negocjacji związanych z końcem wojny, czy przeżywających kilka słów prawdy, jakie powiedział im w Monachium J.D. Vance, jest ruchem w przeciwnym kierunku niż ten, w jakim powinniśmy podążać. Jeśli rzeczywiście obawiamy się, że Trump może „porzucić Europę”, to nie podejmujmy działań, które przekonają amerykańskie elity, że „nie ma z kim rozmawiać”, bo to tylko ułatwi tego rodzaju decyzje.

Już trzy lata uczestniczymy w niewiele dających dyskusjach na temat „europejskiej armii”, europejskiego sektora zbrojeniowego czy potrzeby zmobilizowania większych zasobów na rzecz bezpieczeństwa. Nic z tego nie będzie. Może uda się skłonić do działania Polaków, Szwedów, Finów, Bałtów i Ukraińców, zwłaszcza że ci ostatni nie mają już i tak nic do stracenia. To mniej niż wymarzona koalicja europejska, tylko że w przeciwieństwie do pierwszej realna – taka, która będzie w razie potrzeby strzelać do wroga pociskami, a nie hasłami, rezolucjami czy sztandarami naszych wartości.

Co powiedzieli Europie przedstawiciele administracji Donalda Trumpa i sam prezydent USA? Zacznijmy od Pete’a Hegsetha, który kilkakrotnie przekazywał tę samą wiadomość. Po pierwsze, bezpieczeństwo Europy nie jest już amerykańskim priorytetem, Stany Zjednoczone „nie mogą zagwarantować”, że będą nas bronić, bo muszą skoncentrować się na znacznie poważniejszym wyzwaniu, jakim jest rywalizacja z Chinami. Po drugie, Ameryka nie będzie „wujem Samem – frajerem” i rządząca nią obecnie elita nie dopuści do tego, aby amerykańscy podatnicy płacili za bezpieczeństwo bogatej i rozbrojonej Europy. Po trzecie, polityka Waszyngtonu wobec NATO polegać będzie na umożliwieniu odbudowy zdolności wojskowych państw europejskich.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Ukraina musi być ważniejsza od wyborów
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Europa obnażona. Co pokazuje święte oburzenie po wystąpieniu J.D. Vance’a?
Opinie polityczno - społeczne
Ambasador Palestyny w Polsce: Moment przełomowy w kształtowaniu globalnego systemu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Płociński: Pakt migracyjny będzie ciążyć Rafałowi Trzaskowskiemu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Niemcy nie rozliczyli się z historią. W Berlinie musi stanąć pomnik polskich ofiar
Materiał Promocyjny
Raportowanie zrównoważonego rozwoju - CSRD/ESRS w praktyce