Biegłem kiedyś w sztafecie Uniwersytetu Warszawskiego, rywalizującej z reprezentacjami innych stołecznych uczelni w wyścigu wokół Pałacu Kultury – „darze narodu radzieckiego”. To była jedna ze sportowych form upamiętnienia zwycięstwa bolszewików w Piotrogrodzie. Czuliśmy się 7 listopada, jakbyśmy byli częścią Związku Radzieckiego.
O 7 listopada powinniśmy w Polsce pamiętać. I traktować tę datę jako przestrogę
Ta data jest w Polsce zapomniana, a powinno się o niej pamiętać i traktować jak przestrogę. To nie jest przegrany mecz, który chcemy wymazać z pamięci, tylko wydarzenie o wyjątkowo poważnych konsekwencjach dla świata.
7 listopada 1917 roku w Rosji narodziło się zło, które żyje do dziś. My, Polacy przekonaliśmy się o tym już dwa lata później, kiedy Lenin wypuścił na Warszawę sforę czerwonoarmistów, z nadzieją, że dojdą do Przylądka Roca. Stalin ma na sumieniu głód na Ukrainie, łagry, 17 września i Katyń, a potem zagarnięcie Europy Wschodniej i wojnę koreańską. Chruszczow – stłumienie powstania węgierskiego i rakiety na Kubie. Breżniew – Czechosłowację w roku 1968 i atak na Afganistan.
Czytaj więcej
Rosyjskie władze patrzą na nasz kraj nie tyle przez pryzmat jego obecnej siły, ile raczej potencjału i historii. W optyce Kremla jesteśmy więc przede wszystkim wrogiem i stałym zagrożeniem.
Gorbaczow wyglądał na ich tle jak liberał, ale on z kolei chciał ukryć przed rodakami i światem katastrofę w Czarnobylu. Putin zaatakował Gruzję, morduje Ukrainę, a jego przeciwnicy drżą o życie, wiedząc, że nie zdołają się ukryć nawet w najdalszym zakątku świata.