W tzw. mediach tradycyjnych trwa wiwisekcja działalności Krzysztofa Stanowskiego. Choć można mieć wiele zarzutów do założyciela Kanału Zero, poziom niektórych argumentów formułowanych przeciw niemu przeraża.
Dla jasności – daleki jestem od idealizowania Stanowskiego. To showman, który wie, jak wywołać kontrowersje, a status społeczny pozwala mu robić to bez większych konsekwencji. W tym sensie – mimo ataków – trudno uznać go za szczególną ofiarę hejtu; stawiam nawet tezę, że i on sam się za nią nie uważa. Jego sympatie polityczne – mimo deklarowanej absencji wyborczej – również są raczej znane; nawet niezbyt uważny obserwator z pewnością dostrzeże, że bliżej mu do prawicy niż lewicy.
Krzysztof Stanowski jest pisowcem? To co u niego robią Jan Śpiewak albo Marcin Matczak?
Przypinanie Stanowskiemu łatki pisowca albo konfederaty obrazuje jednak pewną bolączkę, która trapi tradycyjne media – plemienność. Nawet odrobinę nie można się wyróżniać we własnym środowisku, bo z miejsca taka osoba staje się odszczepieńcem – „pisowcem”, „lewakiem”, w najlepszym razie „symetrystą”.
Stanowski pokazuje, że nowe pokolenie odbiorców mediów ma te po omacku przyklejane łatki w poważaniu – ich interesują tematy i opinie, a nie środowiskowe konwenanse i polityczne zacietrzewienie. Nie ma przypadku w tym, że to właśnie w Kanale Zero do jednego stołu potrafią usiąść Jan Śpiewak ze Sławomirem Mentzenem czy Łukasz Warzecha z Dominiką Sitnicką. Czy naprawdę mamy wiele takich ośrodków, w których pluralizm byłby – jak u Stanowskiego – niekoncesjonowany?
Stwierdzenie, że założyciel Kanału Zero ma coś wspólnego z jakąkolwiek polityczną siłą, jest absurdem, nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. Wystarczy poświęcić pięć minut i zastanowić się nad doborem jego współpracowników. Czy ktokolwiek uważa, że prawicową agendę suflować będzie Marcin Meller? Albo prof. Marcin Matczak?