Luty 2014 roku. Mróz był siarczysty, gdy na estradzie na placu Niezależności pojawiła się na chwilę grupa eurodeputowanych. – Parlament Europejski jest z wami! – wykrzyknęli, kończąc krótkie przemówienia. I wsiedli do limuzyn, które zawiozły ich do jednych z lepszych hoteli stolicy. Jeszcze trochę postałem wśród protestujących, ich entuzjazm był widoczny. Znając brukselskie procedury, w których europarlament wiele w sprawie poszerzenia Unii do powiedzenia nie ma, wolałem nie odnosić się do przed chwilą wygłoszonych zapewnień. Chwila szczęścia należała się moim sąsiadom.
Dziewięć lat później w Kijowie pojawiła się przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen z podobną formułą. „Europa będzie z wami tyle czasu, ile potrzeba, aż ukraińska flaga zostanie podniesiona tam, gdzie jej miejsce: w Brukseli, w sercu Unii”.
Czytaj więcej
Dziękujemy Europie – mówią z wdzięcznością moi rozmówcy w Kijowie.
Niemka była jednak bardziej uczciwa od eurodeputowanych. Dodała: „proces akcesyjny jest oparty na zasługach. Nie ma tu jakiegoś sztywnego kalendarza. Są za to cele, które trzeba osiągnąć”. Pytanie, w jakim stopniu Ukraińcy rozszyfrowali to przesłanie?
A brzmi ono: Ukraina nie znajdzie się w gronie krajów członkowskich, dopóki nie wdroży choć w podstawowym zakresie europejskiego prawa. Już przed wybuchem wojny było to zadanie na miarę Herkulesa. Dziś w ogóle trudno sobie je wyobrazić.