Wimbledon to specyficzny mikroklimat: honorowi stewardzi pilnujący porządku to rumiani starsi panowie z lekka opici pimmsem (angielski alkoholowy smakołyk z lemoniadą, miętą i świeżym ogórkiem), panie przychodzą na korty w wieczorowych strojach, a spiker zapowiada opady słowami: „Niestety, deszcz ma skłonność do kontynuacji”. Po kilku dniach turnieju w każdej cudzoziemskiej głowie rodzi się podejrzenie, że All England Lawn Tennis and Croquet Club to zmumifikowana brytyjskość, którą w kosmopolitycznym Londynie dostrzec coraz trudniej.
I właśnie kierownictwo tej imprezy podjęło najodważniejszą sportową decyzję od rozpoczęcia rosyjskiej agresji na Ukrainę. Ci sami Brytyjczycy, którzy z ochotą przyjęli rosyjskich oligarchów, pozwolili przekształcić swą stolicę w Londongrad, teraz wyrzucają Rosjan i Białorusinów z turnieju, który jest perłą w ich sportowej koronie.
Oczywiście decyzji tej by nie było, gdyby nie postawa władz Wielkiej Brytanii wobec rosyjskich zbrodni, za którą tak chwali Borisa Johnsona Wołodymyr Zełenski, poparcia mediów i opinii publicznej dla Ukrainy.
Czytaj więcej
Działacze All England Lawn Tennis Club wydali zakaz startu w tegorocznym Wimbledonie tenisistom rosyjskim i białoruskim.
Moim zdaniem Anglicy zachowali się mądrze i przyzwoicie, ja też miałbym problem, jak się cieszyć, gdyby Wimbledon wygrał Daniił Miedwiediew, choć nie wiem, co on tak naprawdę myśli o Putinie. Jednak to nie jest czas, gdy można z czystym sumieniem słuchać rosyjskich orkiestr, podziwiać rosyjskie balety i sportowców. Ci globalnie rozpoznawani Rosjanie też muszą przekonać się, że ich ojczyzna staje się pariasem świata, a nie tylko sprzedawczyni w moskiewskim McDonaldzie tracąca pracę.