Kiedy Iga Świątek wychodziła 10 października na centralny kort stadionu Roland Garros, nie wiedziałem jednak, czy łzy, które mam w oczach, to bardziej radość czy złość.
Jeździłem na ten turniej od ponad ćwierć wieku, gdy Polacy przegrywali, gdy nie było ich wcale i gdy zaczęli odnosić pierwsze sukcesy po epoce Wojciecha Fibaka. Paryż jest poza Warszawą jedynym dużym miastem, po którym mogę chodzić bez mapy, w restauracji na Roland Garros jadłem pierwsze w życiu ostrygi, a salonowy bywalec Andrzej Roman uczył mnie, przybysza z siermiężnego socjalizmu, że jeśli chcę być poważnym facetem w tym świecie, to mam nie pokazywać, jak bardzo mi się tu podoba.
Starałem się pójść za jego radą, ale muszę szczerze przyznać, że od pierwszego pobytu czułem się tam, jakbym trafił w miejsce magiczne. Bardzo mi w tym pomógł fakt, że francuskiego uczyłem się czytając „L'Equipe", i już wiedziałem, że tę magię stworzyło m.in. wielu fantastycznych dziennikarzy sportowych. Nie mogłem jeszcze wówczas podejrzewać, że kilku z nich okaże się przyjaciółmi Polski i moimi kolegami.
I teraz, gdy dziewczyna z podwarszawskiego Raszyna pierwszy raz od przedwojennych czasów Jadwigi Jędrzejowskiej gra w Paryżu o zwycięstwo, ja siedzę w domu na kanapie. Natychmiast przypomniałem sobie polskiego kolegę dziennikarza, nieżyjącego już Grzegorza Wasylkowskiego. Gdy okazało się, że Agnieszka Radwańska jest w finale Wimbledonu, wsiadł on w samochód i bez biletu ani akredytacji pojechał do Londynu, bo jak mi potem mówił, nie mogło go nie być na tej mszy.
Agnieszka Radwańska odniosła jeszcze wiele sukcesów, ale w wimbledońskim finale już nie zagrała. Iga Świątek za pół roku może wrócić na kort im. Philippe'a Chatriera, a ja wraz z nią, ale to już nie będzie to samo. Nigdy nie zapomnę brazylijskiego dziennikarza, który po pierwszym zwycięstwie Gustavo Kuertena w Paryżu biegł przez całe biuro prasowe do telefonu (były to czasy raczkującego internetu), krzycząc na całe gardło: „Guga zwyciężył!". Taka radość zdarza się tylko raz i tego już nie przeżyję.