Hiszpanie z niedowierzaniem przecierają oczy. Oto znane sprzed wieków ostrzeżenie: „Hay moros en la costa!” (Maurowie na wybrzeżu!), które po dziś dzień zaprawione nutką ironii służy jako alert niebezpieczeństwa – materializuje się w nowych odsłonach. Zdjęcia i filmiki pokazujące „desant” przybyszów wyskakujących z pontonów pośród zdumionego tłumu glamourowych plażowiczów, sceny przemocy ulicznej z udziałem „uchodźców”, okupacja alej i chodników przez rosłych sprzedawców podrabianych luksusów – wszystko to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nowego szefa rządu Pedro Sáncheza wlało się do sieci i przed oczy zdumionych mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego.
Ci, którzy nie dali sobie wmówić lewicowych haseł o zgodnym współżyciu ras, kultur i religii pod jednym dachem reagują zdrowym oburzeniem na rosnące zagrożenie spowodowane „efecto llamada”, czyli szeregiem gestów zapraszających ze strony wywodzącego się z PSOE (Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej) premiera Sáncheza. Swoje urzędowanie rozpoczął od spektakularnego przyjęcia imigrantów –pasażerów niewpuszczonego do Włoch statku Aquarius, oferując im darmowe świadczenia zdrowotne i socjalne oraz przymknięcie oka na brak jakichkolwiek dokumentów. Od tamtej pokazówki zanotowano od razu gigantyczny napływ nielegalnych imigrantów do Hiszpanii w średniej liczbie 240 osób dziennie. A przecież już w ubiegłych latach znaczonych niewielkim napływem przybyszy z północy Afryki podliczono, że wydatki na świadczenia dla imigrantów kosztują Hiszpanię 10 miliardów euro rocznie, nie licząc trudnych do oszacowania strat w kulturze, tożsamości wspólnoty i przede wszystkim w poczuciu bezpieczeństwa mieszkańców kraju, który wciąż uchodzi za „turystyczny raj" i aby takim pozostać nie może narażać turystów na szokujące przygody spotkań „kultur”.
Barbarzyńcy u bram
O co więc chodziło Sanchezowi? Czy tylko o brawurowe wejście na salony liderów Europy? Czy też, jak ironizują jego rodacy śledzący wiernopoddańcze zachowania wobec kanclerz Niemiec, o uśmiech wdzięczności Angeli Merkel? Nie jest przecież tajemnicą, że ten przechadzający się po dywanach z wyuczoną elegancją modela prezydent, mówiąc oględnie „nie przepada” za reprezentantami innych kultur. W sieci wciąż obejrzeć można kłopotliwe nagranie z jego udziałem, gdy przechadza się pośród ulicznego tłumu i ściska rękę potencjalnych wyborców, przy czym w kilka sekund po przywitaniu z czarnoskórymi przechodniami – wykonuje machinalnie gest jakby chciał z siebie zmyć brud. Nie trzeba było długo czekać, aby ktoś z dziennikarzy wyłowił z jego CV wzmiankę o trwającej już osiem lat współpracy z NDI (National Democratic Institute) – organizacją współfinansowaną przez magnata George’a Sorosa, którego parę tygodni temu Sánchez podejmował na zamkniętym dla prasy spotkaniu w pałacu Moncloa. Jeszcze do 2012 r. Rumuni byli najliczniejszą grupą imigrantów w Hiszpanii, ale już od paru lat na czoło statystyk wysunęli się Marokańczycy, a za nimi Algierczycy – tak ochoczo sprowadzani i zapraszani zwłaszcza przez katalońskich separatystów, którzy w przeciwieństwie do reszty Hiszpanii nie chcą widzieć u siebie emigracji z Hispanoameryki.
Zapowiedź przemian i tego, na co powinni przygotować się Europejczycy (a ściślej Hiszpanie) pojawiła się dość szybko bo już 13 września 2015 r. w XL Semanal, czyli niedzielnym dodatku do dziennika ABC. Autor artykułu – Arturo Pérez-Reverte -twórca powieści znany nawet nad Wisłą, dał zwyczajowy popis pióra i erudycji, za który to zresztą w marcu 2017 r. nagrodzony został królewską Nagrodą Don Kichota. Zarówno tytuł felietonu „Goci cesarza Walensa” jak już pierwszy akapit zdumiewały jednoznacznością metafory. Gdy w Polsce jeszcze klarowały się opinie i nawet najzagorzalsi późniejsi przeciwnicy zdawali się mlaskać ustami w przeczuciu, że nie wszystko wypada jeszcze powiedzieć, to jednak w kraju, gdzie polityczna poprawność już dawno temu zastąpiła religię katolicką – Don Arturo miał odwagę pisać wprost: „Jesteśmy w tym samym miejscu, w jakim znalazło się imperium rzymskie niezdolne do kontrolowania mas migrujących barbarzyńców, z początku nastawionych pokojowo lecz z czasem agresywnie (...) Tych bitew, tej wojny już nie wygramy. Nasza własna dynamika społeczna, religijna, polityczna uniemożliwi jakiekolwiek zwycięstwo. I dobrze to wiedzą ci, którzy pchają Gotów na nasze ziemie. Nie ma już ludzi którzy umieliby zatrzymać inwazję wyrzynając najeźdźców. Nasza cywilizacja, tak szczęśliwie dla nas – nie toleruje już okrucieństwa (...) Jakikolwiek sprzeciw wobec tych, którzy inspirują napływ uchodźców jest krytykowany przez siły pacyfistyczne, legitymujące się obowiązującą ideologią. Demagogia zastąpiła realizm historyczny i rozsądny ogląd rzeczywistości z jej konsekwencjami. Najbardziej znaczący obrazek to patrole straży morskiej, które zamiast chronić nabrzeże pomagają nielegalnym imigrantom dostać się na ląd (…) Już nie można wyrżnąć Gotów. Na szczęście dla ludzkości. Na nieszczęście dla imperium...”
Pozazdrościć dosadności
To, co jednak wolno pisarzom i niepokornym publicystom nie zdarza się jednak wytresowanym w politycznej poprawności politykom hiszpańskim. Dlatego Polska i Węgry wciąż cieszą się niesłabnącym podziwem u wszystkich Hiszpanów tęskniących za godnymi dla swej ojczyzny reprezentantami narodu. Zapis rozmowy, w której poseł PiS Dominik Tarczyński bronił stanowiska Polski w jednym z zagranicznych studiów telewizyjnych, oznajmiając w spokojnych acz dosadnych słowach: „Mogą nas nazywać jak chcą: populistami, nacjonalistami, rasistami – nie dbam o to. Zależy mi na bezpieczeństwie rodziny i ojczyzny” – rozszedł się po mediach społecznościowych z siłą tsunami. Spędzałam akurat wakacje w gronie Andaluzyjczyków, którzy oniemieli na takie dictum: „To u Was tak można? Tak wprost nazywając rzeczy po imieniu?”. Z facebooka sypały się pytania, gratulacje i jednoznacznie wyrażona zazdrość o polityków, którzy bronią polskiej racji stanu – jak to wielokrotnie podkreślali Hiszpanie: „bez kompleksów”.