Były wiceminister obrony narodowej Andrzej Karkoszka poinformował 13 stycznia 2014 roku czytelników „Rzeczpospolitej”, że w ciągu minionych 25 lat „Polska utraciła znaczną część potencjału przemysłu obronnego i ograniczyła suwerenność w zakresie dostaw zaawansowanego uzbrojenia”. Trudno się z tym nie zgodzić. Czy kraj posiadający lotnictwo bojowe, które może być zdalnie „wyłączone” przez dalekiego producenta, można uznać za militarnie suwerenny?
W tekście czytamy też: „Istnieje rozbudowany system nabywania broni, opatrzony przepisami, kontrolowany przez wywiad, NIK, parlament itd. Mimo to często decyzje zakupowe zaskakują. Nie dowiadujemy się, kto ponosi winę za przedłużone procesy zakupowe, za przetargi przerwane nagle, po jakoby przemyślanych decyzjach o ich rozpoczęciu, za wydatki na ekwipunek, który okazuje się chybioną inwestycją, za dostawę drogiego sprzętu, dokonaną bez zobowiązań kompensacyjnych dostawcy, za przygotowanie wymagań technicznych, które określone są dla wyimaginowanych, a nie istniejących w rzeczywistości systemów broni”.
Powyższy fragment artykułu Andrzeja Karkoszki jest miażdżącym oskarżeniem. Mijają tygodnie, i co? I nic! Nikt nie zaprzeczył jego słowom. Nikt nie oskarżył o brednie. Nikt nie wezwał go na przesłuchanie. Bo wśród ludzi wydających nasze pieniądze na militaria dominuje stare żołnierskie porzekadło: „Spokojnie jak na wojnie”. A więc spokojnie siedzimy, palimy, broń czyścimy… Wszak wiemy, że nikt nas nie rozliczy. System jest bowiem tak pomyślany, by odpowiedzialność skutecznie rozmywała się po departamentach i inspektoratach, sztabach i referatach, bazach logistycznych i gabinetach politycznych.