Powitanie z bronią

Trzeba jak najszybciej brać się do pracy, by w razie rosyjskiej inwazji mieć do dyspozycji dobrze wyposażone i wyszkolone, choć nieliczne wojska operacyjne i gorzej przygotowaną, ale masową obronę terytorialną – pisze publicysta.

Aktualizacja: 09.05.2015 10:23 Publikacja: 09.05.2015 01:01

Finlandia utrzymuje 35-tysięczną armię zawodową, ale ma też ciągle doskonalony system poboru rezerwi

Finlandia utrzymuje 35-tysięczną armię zawodową, ale ma też ciągle doskonalony system poboru rezerwistów

Foto: Finnish Defence Forces

W hierarchii celów kandydatów na urząd prezydenta Polski bezpieczeństwo narodowe stoi wysoko. Stawkę podbił dodatkowo Bronisław Komorowski, ogłaszając w czasie kampanii decyzję o przetargu na system przeciwrakietowy i śmigłowiec wielozadaniowy dla Wojska Polskiego. Żaden z kandydatów nie przedstawił jednak planu załatania wielkiej dziury w systemie obrony Polski, czyli obrony terytorialnej.

Drogie, zaawansowane technologicznie zabawki przyćmiły szarą, przyziemną potrzebę. Ale gdy w czasie wojny zabawki zostaną zniszczone, skończy się do nich amunicja, sojusznicy zawiodą albo będą odwlekać odsiecz, tylko obywatel z bronią w ręku będzie w stanie zagrodzić drogę wrogowi.

Szkoleni do oporu

Po uzawodowieniu armii zrezygnowano z obrony terytorialnej. Czas najwyższy ją przywrócić, i to na skalę masową. I to właśnie prezydent RP z racji zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi mógłby i powinien zapoczątkować program budowy armii obywateli. Trudno sobie wyobrazić lepszy czas na ogłoszenie takiej inicjatywy niż początek prezydentury lub nowej kadencji.

To, że prezydent może i potrafi zmieniać stan rzeczy w sprawach obronnych (choć to kompetencja rządu), pokazuje aktywność Bronisława Komorowskiego, który zainicjował program budowy narodowego systemu obrony powietrznej oraz tzw. doktrynę Komorowskiego, czyli rezygnację z ekspedycyjnego charakteru Wojska Polskiego na rzecz zwiększenia gotowości do obrony terytorium Polski i NATO, czy ogłosił zwiększenie od 2016 roku budżetu na obronę do 2 proc. PKB. Urzędujący prezydent z natury rzeczy ma tu przewagę nad konkurentami na najwyższy urząd w państwie i w kampanii wyborczej konsekwentnie ją wykorzystuje. Z racji urzędu on coś robi, kontrkandydaci tylko mówią, że zrobią. A „bezpieczeństwo" –„Komorowski" to bardzo korzystna zbitka.

W ogóle w sprawach bezpieczeństwa kandydaci mówią jednym głosem o wzmocnieniu wschodniej flanki NATO, stałej obecności wojsk sojuszu na naszym terytorium, zwiększeniu potencjału obronnego Polski, większym zaangażowaniu obywateli w sprawy obrony. Wyłamał się tylko Janusz Palikot, wzywając rezerwistów do bojkotu powołań na ćwiczenia. O spójnym systemie obrony terytorialnej nie słychać jednak u żadnego z nich.

Tymczasem ostatnie miesiące kipią inicjatywami włączenia obywateli w obronę Polski. 20 marca odbył się (pod patronatem MON) kongres ochotniczych organizacji proobronnych. Warto jednak pamiętać, że potencjalni ochotnicy do walki to ok. 30 tysięcy młodzieży w klasach wojskowych i ok. 10 tysięcy członków organizacji strzeleckich. Nie są oni szkoleni do stawienia zorganizowanego oporu, działania przez dłuższy czas w warunkach wojny nieregularnej. Gdyby nawet przyszło im stanąć do walki, nie mieliby szans prowadzić jej bez ciągłego wsparcia armii. Słowem, to najwyżej kanalizowanie entuzjazmu młodych ludzi, a nie rozwiązanie systemowe.

Wojsko zaprasza osoby, które dotąd nie służyły w siłach zbrojnych, na dobrowolne szkolenie, wznowiono szkolenia rezerwistów. Takie działania niewątpliwie zwiększają stan i poziom wyszkolenia rezerwy, są korzystne dla systemu obrony państwa, ale nie jest to wielki krok w stronę masowego oporu obywateli. Mają zbyt skromną skalę. Nawet zwiększona liczba przeszkolonych rezerwistów nie spowoduje kilkukrotnego wzrostu liczebności armii w razie konfliktu zbrojnego.

MON, rząd, prezydent zapewniają, że Polska jest bezpieczna, wojna z Rosją nam nie grozi. Zapewne to prawda, ale prawda na dziś. A co będzie w roku 2020 lub 2025 – tego nikt nie wie. Tymczasem budowa sił terytorialnych to zadanie na długie lata, a nie miesiące, podobnie zresztą jak przezbrojenie wojska i wyposażenie go w nowoczesny sprzęt. Trzeba zatem brać się do pracy jak najszybciej, by w razie rosyjskiej inwazji, powiedzmy za dekadę–dwie, mieć do dyspozycji dobrze wyposażone i wyszkolone, choć nieliczne, wojska operacyjne i gorzej przygotowaną, ale masową obronę terytorialną.

Na razie wygląda to mizernie. Wojsko Polskie liczy 100 tysięcy etatów (realnych żołnierzy nieco mniej z powodu wakatów) plus 20 tysięcy w Narodowych Siłach Rezerwowych. Na dobrą sprawę nie wiadomo, ilu obywateli armia mogłaby zmobilizować w razie wzrostu zagrożenia lub wojny.

W Polsce pobór jest zawieszony, a nie zniesiony, kolejne roczniki przechodzą klasyfikację wojskową bez odbywania służby, teoretycznie więc mamy potencjał do stworzenia armii masowej. Teoretycznie, ponieważ dopiero w tym roku przywrócono szkolenia rezerwy, jednostki wojskowe nie są przygotowane na pobór w wielkiej skali.

Dla nowych żołnierzy brakowałoby wyposażenia, poza najbardziej elementarnym. Nie byłoby komu ich szkolić, zabrakłoby oficerów, by nimi dowodzić. Żołnierze z masowego poboru, gdyby w ogóle został ogłoszony, staliby się klasycznym mięsem armatnim, raczej przeszkadzającym niż pomagającym zawodowym wojskom operacyjnym w ich walce.

Oczywiście bywało inaczej. W czasach komunistycznych ludowe Wojsko Polskie miało potężną bazę mobilizacyjną, przeszkolone rezerwy żołnierskie i oficerskie, wyposażenie w jednostkach na masowy pobór. Przez długie dziesięciolecia była to siła równa armiom NATO, inna sprawa, że służyła interesom komunistów, ale mówimy wyłącznie o zdolnościach mobilizacyjnych.

Polska międzywojenna także zbudowała sprawny system masowego poboru. W efekcie w 1939 r. mogła wystawić milion żołnierzy. Miała dla nich zarówno oficerów, jak i sprzęt oraz zapasy, choć w niewystarczających ilościach.

Dziś byłoby to nie do pomyślenia, nie udźwignąłby tego także budżet państwa. W wojsku, podobnie jak w służbie zdrowia, koszty zakupu nowoczesnego sprzętu przewyższają możliwości państwa.

Każdy Fin broni ojczyzny

Nie wszystkie państwa zrezygnowały jednak z idei obrony masowej, przykładem niech będzie Finlandia. Kraj ten, podobnie jak Polska, liczy się z atakiem Rosji. Helsinki, tak jak my, kupują solidne zachodnie uzbrojenie, na przykład samoloty F-18 oraz najnowocześniejsze rakiety manewrujące JASSM na ich wyposażenie. Podobnie jak my – w liczbie niewystarczającej do zadania Rosji druzgocących strat. Na tym jednak podobieństwa się kończą.

W przeciwieństwie do nas bowiem Finlandia nigdy nie rozmontowała systemu mobilizacyjnego. Państwo to utrzymuje 35-tysięczną armię zawodową, ale też ma ciągle doskonalony i testowany system poboru, który w krótkim czasie jest w stanie wcielić do wojska ponad 300 tysięcy rezerwistów. Armia rozrasta się więc niemal dziesięciokrotnie, zawodowcy obsługują w niej drogi, skomplikowany sprzęt, poborowi zaś są obroną powszechną, słabiej wyposażoną, ale zdeterminowaną. Ponadto kraj pielęgnuje doktrynę obrony totalnej, do której są przygotowywane instytucje cywilne, na przykład samorządy. W razie inwazji niemal każdy dorosły Fin stanie się obrońcą ojczyzny, bezpośrednio na froncie lub na zapleczu. Taki system bezpieczeństwa w połączeniu z trudnymi warunkami terenowymi i klimatycznymi budzi respekt Rosjan.

Przygotowanie państwa do obrony totalnej to zadanie na dziesięciolecia, powielenie modelu fińskiego oznaczałoby też odejście od armii zawodowej i powrót do powszechnego poboru, co w Polsce byłoby trudne do przeprowadzenia.

Drugie wojsko

Wyjściem łatwiejszym i możliwym do zaakceptowania przez społeczeństwo jest obrona obywatelska oparta na strukturach terytorialnych państwa oraz zakładach pracy, straży pożarnej, klubach ochotniczych, samorządy. Takie „drugie wojsko" przygotowywane tylko do walki o swoje miejscowości, region, zwoływane wyłącznie w razie bezpośredniej obcej inwazji, działające autonomicznie wobec zawodowych sił operacyjnych.

Idea godna prezydenta, w dodatku jak najbardziej możliwa do wprowadzenia, do udźwignięcia dla budżetu państwa, z realną opcją częściowego sfinansowania przez biznes. Oby tylko nowy (stary?) prezydent zechciał ją podjąć. >c1

Autor jest dyrektorem ds. strategii w Warsaw Enterprise Institute oraz dyrektorem ds. komunikacji w Sikorsky Aircraft/PZL Mielec. W przeszłości był m.in. zastępcą redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej"

Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Sztuczna inteligencja nie istnieje
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Wojna Donalda Trumpa z Unią Europejską nie ma sensu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Czy Angela Merkel pogrzebała właśnie szanse CDU/CSU na wygranie wyborów?
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kozubal: Dlaczego rząd chce utajnić ekshumacje w Ukrainie?
felietony
Estera Flieger: Posłowie Konfederacji nie znają polskiej historii