Romans z Łukaszenką

Jeśli nawet przez pewien czas polscy politycy będą iść ramię w ramię z białoruskim prezydentem, to ostatecznie nie jest im z nim po drodze – pisze były ambasador RP na Białorusi.

Publikacja: 05.10.2015 21:50

Leszek Szerepka

Leszek Szerepka

Foto: Fotorzepa/Jerzy Dudek

Polska z nadzieją obserwowała odradzanie się Białorusi, widząc w niej pożądanego partnera, państwo o zbieżnych interesach w regionie. Sprzyjała temu procesowi i słowem, i czynem, o czym świadczą m.in. polskie deklaracje z tego okresu, dość wczesne uznanie suwerenności państwowej Białorusi (27 grudnia 1991 r.) i nawiązanie z nią stosunków dyplomatycznych (2 marca 1992 r.), intensywna wymiana wizyt na wysokim szczeblu oraz podpisanie całego pakietu umów (na czele z traktatem o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z czerwca 1992 r.), które stanowią obecnie podstawę prawną stosunków dwustronnych.

Pozytywna dynamika wzajemnych stosunków zaczęła się zmieniać wraz z dojściem do władzy Aleksandra Łukaszenki. I wynikało to bynajmniej nie z polskiej niechęci do nowego białoruskiego lidera, lecz z celów jego polityki skierowanej na umocnienie za wszelką cenę osobistej władzy i „wyciągnięcie” maksymalnych korzyści z propagowania haseł integracji z Rosją.

Skandal dyplomatyczny

Początkowo reakcja Warszawy na prowokacyjne zachowania prezydenta Białorusi była dość powściągliwa, podyktowana troską o podtrzymanie dobrosąsiedzkich stosunków. Najpewniej tym kierował się Aleksander Kwaśniewski, godząc się na spotkanie z Łukaszenką 30 marca 1996 r. w sławetnych Wiskulach w Puszczy Białowieskiej. Rozmowy obu prezydentów musiały przebiegać w miłej atmosferze, o czym świadczy wychwycone przez media zachowanie prezydenta RP, który po ich zakończeniu próbował wsiadać do swojej limuzyny od strony bagażnika. Nie wydaje się jednak, aby dobra atmosfera rozmów choć w małej części wpłynęła na polityczne plany Łukaszenki i jego zachowanie. Sam Kwaśniewski miał po tym spotkaniu na tyle dużego kaca, że nie palił się do kolejnych biesiad, a i wypowiadał się o swoim białoruskim koledze z większą dozą krytycyzmu.

Łukaszenko nie ustawał w wysiłkach, aby dostarczyć kolejnych powodów do krytyki. Trudno było bowiem nie zauważyć, iż białoruska konstytucja została zmieniona w sposób urągający wszelkim normom prawa, w ten sam sposób postąpiono, rozpędzając parlament, na Białorusi zaczęli znikać niewygodni dla władzy politycy opozycji, a głosowania zaczęły coraz bardziej przypominać sowiecki wzorzec. Trudno było zignorować skandal dyplomatyczny, kiedy to ambasadorzy wielu państw zostali wygnani ze swoich rezydencji w Drozdach. Trudno było nie usłyszeć tego, co białoruski lider miał do powiedzenia na temat demokracji, praw człowieka, NATO (i członkostwa Polski w tej organizacji), USA czy wydarzeń na Bałkanach. Coraz częściej zaczęło się pojawiać pytanie o wiarygodność Łukaszenki jako partnera w polityce. Większość testów na wiarygodność białoruski lider oblewał, co prowadziło do coraz większej jego izolacji poza obszarem byłego ZSRR.

Spotkanie Kwaśniewski–Łukaszenko przez wiele lat pozostawało ostatnim na tym poziomie, a jego zakończenie nabrało symbolicznego znaczenia. Nie znaczy to wcale, że nie było żadnych kontaktów między politykami obu państw. Były, i to na wysokim szczeblu. W październiku 2003 r. w związku z 60. rocznicą bitwy pod Lenino wizytę na Białorusi złożył ówczesny premier polskiego rządu Leszek Miller. Szef MSZ Włodzimierz Cimoszewicz kilkakrotnie przy różnych okazjach spotykał się ze swoim białoruskim odpowiednikiem (m.in. w lutym 2004 r. w Białowieży). Co ciekawe, polscy politycy zazwyczaj z dużą sympatią wspominają swoich białoruskich rozmówców i serdeczną atmosferę spotkań. Ocena wypada gorzej, jeżeli spytać o konkretne ustalenia, szczególnie w niewygodnych dla strony białoruskiej kwestiach.

W tym czasie Łukaszenko borykał się z ważnym dla siebie problemem – jak pozostać u władzy? Z jednej strony nawet przeforsowana przez niego konstytucja przewidywała, iż jego panowanie skończy się w 2006 r. (po dwóch kadencjach), a z drugiej – obszar postsowiecki wkroczył w epokę tzw. kolorowych rewolucji. Białoruski lider, który zawsze myślał w kategoriach spiskowej teorii dziejów, był przekonany, iż wraże siły wykorzystają wszelkie nadarzające się preteksty, by odsunąć go od władzy. Łukaszenko przystąpił do działań wyprzedzających. Najłatwiej było uporać się z problemem prawnym. W 2004 r. „wola ludu”, wyrażona w referendum, zdecydowała o usunięciu z konstytucji zapisu o dwóch kadencjach. Na aktualnych i potencjalnych oponentów reżimu spadły represje. Celem była maksymalna atomizacja społeczeństwa. Ucierpiał także Związek Polaków na Białorusi, jedna z największych niezależnych organizacji społecznych, którego działalność w 2005 r. została skutecznie sparaliżowana. Wydaje się, iż był to pośredni rezultat wystawionej przez Mińsk negatywnej oceny roli polskich polityków i społeczeństwa w pomarańczowej rewolucji na Ukrainie.

Cienka czerwona linia

Wybory prezydenckie w marcu 2006 r. Łukaszenko wygrał w swoim stylu – z ogromną przewagą nad konkurentami. Powyborcze protesty w Mińsku zostały rozpędzone przez milicję. Jeden z poważnych pretendentów do władzy, Aleksander Kazulin, uważany wówczas za polityka prorosyjskiego, został skazany na kilka lat więzienia. Epoka lodowcowa w stosunkach z Zachodem wkroczyła w nową – wydawało się, iż długotrwałą – fazę. I wówczas „z pomocą” przyszła niezawodna Moskwa, która postanowiła wykorzystać problemy białoruskiego lidera.

Zaczęło się od sporów na temat cen i wielkości dostaw rosyjskich gazu i ropy. Łukaszenko nie chciał płacić wyższych niż dotychczas cen za surowce energetyczne. Za utrzymanie preferencji w tej dziedzinie Moskwa zaczęła żądać ustępstw w innych (m.in. sprzedaż białoruskich aktywów). W sierpniu 2008 r. doszło do wojny Rosji z Gruzją, która nie na żarty przestraszyła białoruskiego prezydenta, gdyż ten zrozumiał, iż cienka czerwona linia została przekroczona i że Moskwa może stanowić realne zagrożenie dla jego władzy. Stąd przyjazne gesty pod adresem Zachodu. Główny białoruski więzień polityczny, Kazulin, już 16 sierpnia wyszedł na wolność.

Łukaszenko szybko znalazł w Europie adwokatów, aż dziw, jak różnych, kierujących się zarówno ideowymi, jak i merkantylnymi przesłankami. Do najaktywniejszych należeli prezydent Litwy Dalia Grybauskaite i premier Włoch Silvio Berlusconi. W 2009 r. Łukaszenko zdążył odwiedzić i Litwę, i Włochy. W Watykanie na prywatnej audiencji przyjął go papież Benedykt XVI. MFW przyznał Białorusi kredyt stabilizacyjny, który miał kluczowe znaczenie dla stymulowania gospodarki w okresie przedwyborczym. UE zamroziła sankcje i zaczęła przygotowywać program intensywnej współpracy z Białorusią. W Unii coraz częściej można było usłyszeć opinię, że ten „ostatni dyktator w Europie” nie jest wcale taki straszny i że da się go ucywilizować.

W tych warunkach w Warszawie zapadła decyzja o rozpoczęciu bezpośrednich rozmów z Łukaszenką. Podjął ją osobiście minister Radosław Sikorski na tle kolejnej odsłony konfliktu wokół ZPB (Dom Polski w Iwieńcu). I jeżeli wychodzimy z założenia, iż z sąsiadami należy rozmawiać, to decyzja była słuszna. Trudno bowiem wyobrazić sobie rozmowy z Białorusią bez Łukaszenki, jedynej osoby w tym kraju władnej podejmować wiążące decyzje. Zastrzeżenia można natomiast mieć co do trybu jej przyjęcia i sposobu realizacji.

Z pewnym typem polityków, do których zalicza się także Łukaszenka, należy zawsze rozmawiać, mając w tyle głowy zasadę „primum non nocere”. Spotkanie powinny poprzedzić szczegółowe zdiagnozowanie sytuacji, precyzyjne określenie celów i argumentów pomocnych do ich osiągnięcia. Wydaje się, że w tym wypadku było inaczej. Wychodzono z założenia, iż rezultat starcia intelektualnego absolwenta Pembroke College Uniwersytetu w Oksfordzie z absolwentem Fakultetu Historii Mohylewskiego Instytutu Pedagogicznego jest z góry przesądzony. Należy więc tylko wstąpić w bój i sukces murowany. Było to dość romantyczne podejście.

Ciekaw jestem, jakimi założeniami kierował się Sikorski, rozpoczynając bezpośredni dialog z Łukaszenką.

Z różnych enuncjacji ówczesnego szefa polskiej dyplomacji wynika, iż szczerze wierzył, że uda się przekonać białoruskiego lidera do rozpoczęcia procesu przemian demokratycznych. Sam dawał mu rady, aby skorzystał z polskich doświadczeń transformacji. Jeżeli to prawda, to brzmi trochę naiwnie. Od dawna było bowiem wiadomo, że Łukaszenko należy do tych polityków, którzy wyznają zasadę, iż władzy raz zdobytej nie należy oddawać. A na pewno nie w drodze jakichś tam wyborów i za darmo. Prezydent Łukaszenko jest przekonany, że stanowi najlepszą opcję dla swojego kraju. A tych, którzy namawiają go do przyjęcia zachodnich wzorców rządzenia, uważa za oszustów.

Jeżeli celem rozmów z Łukaszenką było rozwiązanie problemów mniejszości polskiej, to nawiązywanie podczas nich do kwestii demokratyzacji Białorusi tylko utwierdzało lidera tego kraju, że dobrze zrobił, paraliżując działalność ZPB. Przykład litewski pokazuje także, iż demokracja nie musi być panaceum na wszelkie bolączki związane z funkcjonowaniem mniejszości narodowych.

Są tacy, którzy utrzymują, że rzeczywistym inicjatorem otwarcia na Białoruś był śp. Jan Kulczyk, który chciał zbudować w Zelwie (obwód grodzieński) elektrownię opalaną polskim węglem. Przekonywał rządzących, głównie w Polsce, iż tak duża inwestycja (ponad 1 mld dolarów) musi doprowadzić do zacieśnienia współpracy także i w innych dziedzinach. Przy czym, jak się okazało, schemat funkcjonowania elektrowni został opracowany w ten sposób, że w zasadzie jedynym beneficjentem miał być sam Kulczyk. Białorusini policzyli i wybrali energetykę jądrową.

Pierwsze spotkanie Łukaszenko–Sikorski odbyło się 25 lutego 2010 r. w Kijowie przy okazji uroczystości inauguracyjnych prezydenturę Wiktora Janukowycza. Sikorski przyjechał tam specjalnie, gdyż na uroczystościach reprezentował Polskę prezydent Lech Kaczyński. Polska strona nie zadbała o uzgodnienie podstawowych kwestii technicznych dotyczących rozmów, m.in. udziału mediów. Miejsce spotkania było przez nas trzymane w tajemnicy, podczas gdy Białorusini zaprosili na nie swoją telewizję i trzeba było na gwałt ściągać polskich dziennikarzy. A i tak główny przekaz sformułował Łukaszenko, który stwierdził, że w stosunkach polsko-białoruskich nie ma żadnych poważnych problemów (co było nieprawdą), a Polacy na Białorusi to jego wyborcy, o których dobrobyt stale zabiega. W kwestii ZPB wyraźnie grał na czas. Mimo iż miał takie kompetencje, aby nakreślić ramy możliwego porozumienia, to łaskawie zgodził się jedynie na spotkanie ekspertów, co polska strona musiała wziąć za dobrą monetę.

Drugie spotkanie odbyło się w dość niefortunnym terminie – 2 listopada 2010 r. w Mińsku w trakcie kampanii wyborczej. Sikorskiemu udało się namówić na wspólny wyjazd szefa niemieckiej dyplomacji Guida Westerwellego. Dla każdego, kto znał białoruskie uwarunkowania polityczne, nie ulegało wątpliwości, że niezależnie od tego, co będą mówili szanowni goście, ich wizyta zostanie pokazana i odebrana jako wyraz poparcia dla urzędującego prezydenta.

Sikorski spotkał się ze znacznym oporem nawet we własnym ministerstwie. Łukaszenkę wizyta ta musiała wprawić w dość dobry nastrój. Do historii dyplomacji przejdzie dłuższa tyrada, jaką pozwolił sobie wygłosić w obecności obu ministrów, na temat wyższości lesbijek nad gejami. Na prośby gości, aby grudniowe wybory odbyły się zgodnie z zasadami demokracji, uczciwie, białoruski lider odparł, iż wybory będą uczciwe, tak jak zawsze.

I rzeczywiście wybory przebiegły zgodnie z białoruską tradycją. Wygrał je, z ogromną przewagą, Łukaszenko. Powyborcze protesty zostały rozpędzone przez milicję, może trochę brutalniej niż zwykle. Prawie wszyscy konkurenci wyborczy Łukaszenki znaleźli się w więzieniu, a on sam przyznał szczerze, że zaczęło go już mdlić od tej demokracji.

Wspólna historia

Taki sposób zakończenia flirtu z Łukaszenką musiał być niemiłym zaskoczeniem dla niektórych polityków w Europie. Szczególnie zawiedzeni byli ci, którzy najwięcej zainwestowali w rozwój kontaktów z liderem Białorusi. W pierwszym szeregu krytyków powyborczej sytuacji w tym kraju znalazł się i Sikorski, który, powołując się na jakieś tajemnicze badania socjologiczne, stwierdził kategorycznie, że wybory zostały sfałszowane. W Warszawie w lutym 2011 r. zorganizowano z dużym rozmachem konferencję „Solidarni z Białorusią”. Ówczesny szef polskiej dyplomacji nie zawahał się poradzić Łukaszence, aby trzymał w pogotowiu samolot, bo może skończyć tak jak Muammar Kaddafi. Ciekawe, czy wyładowując w ten sposób swoje frustracje, minister spraw zagranicznych pomyślał, jak ten rodzaj jego aktywności wpłynie np. na bezpieczeństwo i efektywność pracy polskich dyplomatów na Białorusi?

Z pewnej perspektywy czasowej można stwierdzić, iż ówczesne nadzieje związane z rozpoczęciem bezpośrednich rozmów z Łukaszenką się nie spełniły. Demokracja w tym kraju jest chyba w jeszcze gorszym stanie niż wówczas. Nie wyjaśniono losu zaginionych polityków opozycji, ZPB tak jak był, tak i pozostał nielegalny, klimat do inwestycji także się pogorszył. I o tym wszystkim trzeba pamiętać, bo znów zbliżają się na Białorusi wybory (11 października), które, jak o tym świadczą wszystkie znaki na niebie i ziemi, powinien w swoim stylu wygrać Łukaszenko. I znów, także w kontekście wydarzeń na Ukrainie, pojawiają się głosy nawołujące do współpracy z Białorusią i jej liderem.

Z wielu względów – sąsiedztwo, wspólna historia, mniejszość polska – Białoruś jest dla nas zbyt ważnym krajem, aby uprawiać wobec niej politykę romansową. Wobec tego kraju i jego obywateli powinniśmy uprawiać politykę przemyślaną, uczciwą i konsekwentną. Nie należy także lekceważyć Łukaszenki, który jest bardzo sprawnym politykiem. I jestem głęboko przekonany, że nawet gdy przez pewien czas się zdarzy, że będziemy kroczyć obok siebie, to ostatecznie nie jest nam z nim po drodze.

Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Polska musi być silniejsza. Bez względu na to, kto wygra w USA
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Opinie polityczno - społeczne
Greenpeace: Czy Ameryka zmieni się w stację paliw?
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Rynek woli Donalda Trumpa. Demokratyczne elity Kamalę Harris
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Elon Musk poparł Donalda Trumpa, bo jego syn padł ofiarą „lewackiej ideologii”
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
analizy
Jędrzej Bielecki: Donald Trump czy Kamala Harris? Cywilizacyjny wybór Ameryki