Ciekawe, że aktualnie ten argument z dyskursu znikł. A przecież sytuacja obecnego kryzysu walutowo-giełdowego jest najlepszym poligonem doświadczalnym.
Na pierwsze wejrzenie gospodarka słowacka, dziesięć razy mniejsza niż nasza i mająca gorsze parametry makroekonomiczne, znacznie lepiej nadaje się do ataku spekulacyjnego i paniki giełdowo-walutowej. Jeżeli jednak sprawdzimy statystyki, owo pierwsze wrażenie zastąpione zostanie drugim – żadnego załamania Słowacja nie przeżywa, a jej parametry kursowo-giełdowe są znacznie lepsze niż w Polsce.
Porównajmy. Od 15 – 16 września tego roku, czyli od bankructwa amerykańskiego banku inwestycyjnego Lehman Brothers (co pewnikiem będzie uważane za początek kryzysu), euro w Słowacji podrożało z 30,27 do 30,475 korony, czyli o 0,7 proc. W Polsce w tym czasie natomiast z 3,3618 do 3,9262, tj. o 17 proc. Dolar na Słowacji podrożał z 21,507 do 23,852 korony, czyli o 11 proc., w Polsce tymczasem z 2,3591 do 3,1393, tj. o 33 proc. Na giełdzie w Bratysławie podstawowy indeks (SAX) spadł z 436,2 do 408,76 pkt, czyli o 6,3 proc. Na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych w tym samym czasie WIG obniżył się z 37 705 do 26 273 pkt, tj. o ponad 30 proc.
Nikt chyba nie jest aż takim prorokiem, aby odpowiedzialnie twierdzić, jak długo będzie trwał obecny kryzys i do jak głębokich spadków doprowadzi. Nie można zatem także wykluczyć, że znacznie mocniej dotknie także Słowację. Jak na razie jednak, po sześciu tygodniach, wyraźnie widać, że „odporność na ciosy” małej gospodarki, która zadeklarowała przejście na euro, jest znacznie większa niż gospodarki, która jest największa w regionie i, mając od trzech lat pięcio-, sześcioprocentową dynamikę PKB, całkiem słusznie ubiega się o miano lidera europejskiego wzrostu gospodarczego.