Nie wiadomo, na jak długo ministrowi finansów i premierowi starczy pomysłów w wyszukiwaniu źródełek, które nie wyschły do końca. Chyba ten moment jest blisko, skoro zobowiązania wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego rząd spłacił pieniędzmi z MFW, czyli środkami na naprawdę czarną godzinę.

Koniec maja może okazać się najbardziej krytyczny, bo mimo zapewnień, że negocjacje z eurogrupą nieustannie posuwają się do przodu, to nadal do ich finału jest bardzo daleko. I nowej transzy pomocowej nie widać. A pieniądze z MFW miały zostać wykorzystane na wypłaty pensji dla administracji oraz emerytur, zaś sam fundusz miał wyrazić zgodę na wykorzystanie tych środków ostatniej szansy. Ale Janis Warufakis doszedł do wniosku, że MFW sam sobie by nie odmówił. I nie odmówił. Tyle że nakazał uzupełnienie w ciągu kilku tygodni. Ciekawe, gdzie rząd znajdzie na to środki.

A przecież wiadomo, że Grecy mogliby sami wygenerować potężne środki, gdyby wrócili do tego, co poprzedni rząd ustalił z MFW, Komisją Europejską i EBC. Chodzi o prywatyzację, opodatkowanie najbogatszych, w tym Kościoła dysponującego niebotycznym majątkiem w zbankrutowanym kraju. Niemiecki Fraport czeka na zgodę na przejęcie zarządzania lotniskami. Chińczycy są gotowi do wydzierżawienia portu w Pireusie. Można dyskutować, czy te umowy, które zostały zawieszone przez rząd Aleksisa Ciprasa są najlepsze z możliwych dla greckiej gospodarki. Wiadomo jednak, że Grecy mówią im „nie". „Nie, bo nie" – bo tak się zobowiązali w kampanii wyborczej.

Syriza obiecała wtedy Grekom przywrócenie godności, którą miały odbierać im reformy zatwierdzone przez poprzedni rząd. Z tej obietnicy z pewnością się nie wywiązała. Pozostaje pytanie, co będzie z kolejnymi. I czy może jednak do tych reform, a przynajmniej do niektórych, nie byłoby warto wrócić.