Bo zdjęcie z Polski procedury nadmiernego deficytu oznacza, że wzmocni się presja na obniżenie podatków czy zwiększenie wydatków z kasy państwa. A każdy rząd takiej presji ulegnie, bo lubi dawać wyborcze prezenty.

Czy słusznie postąpi? Z jednej strony – nie, bo tak naprawdę miejsca na prezenty w finansach publicznych nie ma. Mimo obniżenia deficytu do poziomu wymaganego przez Brukselę nasze finanse wciąż nie są zdrowe. I biorąc pod uwagę zaufanie wyrażone wczoraj przez Komisję Europejską, powinniśmy ściśle trzymać się wyznaczonej ścieżki dalszego zaciskania pasa, a nawet – jak uważają ekonomiści – powinniśmy pójść jeszcze dalej. Czyli mieć nadwyżkę w budżecie.

Ale na problem można też spojrzeć z innej strony. Nasze finanse publiczne znalazły się w opłakanym stanie przez globalny kryzys gospodarczy, ale najwyższą cenę za to zapłacili zwykli Polacy. Bo sposobem rządu na obniżanie deficytu był pełzający fiskalizm – wyższy podatek VAT, brak waloryzacji skali podatkowej PIT, zamrożenie płac urzędników, a także  przejęcie naszych oszczędności z OFE i pseudoreforma emerytalna.

Patrząc z tego punktu widzenia, nie miałabym nic przeciwko prezentom wyborczym, które odwracałyby niekorzystne dla podatników rozwiązania. Zresztą można podejrzewać, że już dziś w resorcie finansów rozpoczęły się nad tym prace. Nie miałabym nic przeciwko, pod jednym jednak warunkiem. Jeśli rząd przy okazji przedstawi plan realnych reform naprawdę uzdrawiających nasze państwo. Przedstawi wizję rozwoju Polski na okres dłuższy niż kilka miesięcy i odejdzie od skompromitowanej polityki ciepłej wody w kranie. Zacznie traktować politykę gospodarczą jako instrument do pobudzania nowoczesnej gospodarki dającej dobrze płatne miejsca pracy.

Tylko nie jestem pewna, że ten rząd potrafi taką politykę wykreować, skoro nie udało się to w obliczu najgorszego od dziesięcioleci kryzysu. Zapewne skończy się tylko na prezentach wyborczych rozumianych jako krótkookresowe kupowanie przychylności wyborców.