Viktor Orbán jest bohaterem już drugiego mojego felietonu w ciągu ostatnich czterech miesięcy i ustępuje w tej kategorii tylko przywoływanym dwukrotnie Putinowi i Trumpowi. Nieźle, jak na premiera niewielkiego kraju, zajmującego dopiero 18. miejsce w Europie i 54. miejsce na świecie pod względem PKB.
Poprzedni felieton sprowokowany był jego niespodziewaną wizytą przyjaźni w Moskwie. Obecny wycieczką do Tbilisi, zaraz po wygranych przez prokremlowską partię wyborach (na pewno nieuczciwych, a być może wręcz sfałszowanych). I gratulacjami dla tej partii za to, że nie dała „zrobić z Gruzji nowej Ukrainy”, czyli nie pozwoliła Gruzinom walczyć o niezależność od Rosji. Przy okazji dostało się jednak ostatnio również Polsce. Jak wyjaśnił w radiowym wywiadzie Orbán, zmiana władzy w Polsce wcale nie nastąpiła dlatego, że chcieli tego wyborcy, ale była wynikiem spisku zorganizowanego przez Unię Europejską (a dokładniej Ursulę von der Leyen i Manfreda Webera). A więc to w Polsce wybory zostały zmanipulowane, a nie w Gruzji, nie mówiąc już o świecącej przykładem uczciwości Rosji.
Gwałtowne zaostrzenie retoryki Orbána w sprawie polskiej wydaje się być spowodowane kłopotami w kraju, gdzie po raz pierwszy od dwóch dekad jedna z partii opozycyjnych przegoniła w sondażach rządzący Fidesz. Stąd ostrzeżenie, że po sfałszowaniu wyników wyborczych w Polsce, Unia Europejska chce teraz to samo zrobić na Węgrzech.
Cała sprawa ma także swój kontekst ekonomiczny i wywołuje porównania z sytuacją sprzed niemal pół wieku. Rządzący wówczas Janos Kadar panicznie bał się, że wywołany przez powstanie Solidarności ferment zagrozi również władzy komunistycznej nad Dunajem. Węgrom – od dzieci w szkole po emerytów – zaczęto więc sączyć do uszu informacje o tym, że buntujący się Polacy zagrażają ich dobrobytowi i stabilizacji. W porównaniu z Zachodem dobrobyt ten był bardzo skromny, ale na tle zrujnowanej Polski socjalistyczne Węgry, z ich rynkowymi reformami, pełnymi towarów sklepami i przyciągającym turystów Budapesztem, mogły wydawać się rajem. Strzeżcie się Polaków, szczęśliwi Madziarzy – szeptała propaganda.
Dziś Orbán również ostrzega przed zarazą, która mogłaby przyjść z Polski. Argumentów ekonomicznych raczej nie ma: kiedy 20 lat temu oba kraje wstępowały do Unii, węgierski PKB na głowę mieszkańca był o jedną trzecią wyższy od polskiego, a dziś jest o 10 proc. niższy. Węgry są znacznie silniej zadłużone od Polski, wyższy jest poziom korupcji, mają gorsze relacje z Unią Europejską, inwestorzy chętniej wybierają Wisłę i Odrę od Dunaju, a Budapeszt już dawno stracił znaczną część blasku w porównaniu z polskimi miastami.