Z drugiej strony nie ma co się dziwić. Pieniądz zawsze łączył się z cudami, tak jak magnes przyciąga żelazo. Przez stulecia monarchowie zatrudniali nadwornych alchemików, których zadaniem było odkrycie kamienia filozoficznego – substancji zamieniającej pospolite materiały w złoto. Kamienia filozoficznego w końcu żaden alchemik nie znalazł, ale swoje honoraria wziął. A w tamtych czasach nikt się nie burzył, kiedy alchemik wypłacał sobie kolejne krotności pensji w formie nagród za wyśmienitą pracę.
Od 100 lat zadanie stało się jednak znacznie prostsze, bo banki centralne generalnie przestały wymieniać swoje banknoty na złoto. W pewnym sensie udało się więc odnaleźć kamień filozoficzny, który zmienia tanie kawałki papieru w cenny kruszec. Nic dziwnego, że od tego czasu cuda w bankach centralnych stały się bardziej powszechne.
Nawet jeśli to prawda, to i tak trzeba przyznać, że wśród wielu banków centralnych świata, w których dochodzi do cudów, nasz NBP wysunął się na zdecydowane prowadzenie. Co za cuda się tam działy przez ostatnie lata i miesiące!
Przede wszystkim w cudowny sposób mnożyły się pieniądze. Kiedy tylko zmartwiony premier dzwonił i skarżył się, że brakuje mu w państwowej kasie miliardów złotych, uśmiechnięty prezes NBP w otoczeniu życzliwych członków Rady Polityki Pieniężnej z miejsca tworzył dla niego tyle nowych pieniędzy, ile tylko było trzeba (dziś nie trzeba już nawet do tego papieru, wystarczy przycisnąć klawisz odpowiedniego komputera).
Niegasnący uśmiech prezesa to kolejny cud. Kiedy inflacja z miesiąca na miesiąc rosła, prezes w swych pełnych błyskotliwych dygresji wystąpieniach gasił ją, obiecując, że zaraz spadnie. Wkrótce przed wyborami ogłosił, że w ogóle jej już nie ma. Dostosowywały się do tego płynnie prognozy NBP, zawsze pokazujące, że będzie właśnie tak, jak mówi prezes.