Słońce niby to samo, długotrwałe susze na przemian z gwałtownymi burzami też, ale problemy, którymi żyje świat, są zupełnie inne niż te, którymi żyjemy dzisiaj my.
Kilka dni temu przez media przemknęła informacja, że amerykańskim fizykom udało się po raz drugi wywołać kontrolowaną fuzję jądrową. Nastąpiło to, na razie, w warunkach laboratoryjnych, a uzyskana energia była jeszcze zbyt mała na to, by mogła mieć praktyczne znaczenie. Ale uczeni mówią o przełomie w prowadzonych od kilkudziesięciu lat badaniach.
Dla przypomnienia: fuzja jądrowa to proces łączenia się jąder pierwiastków lekkich, takich jak wodór, w jądro pierwiastka cięższego, czemu towarzyszy uwolnienie się ogromnej energii. Jest to proces zachodzący wewnątrz gwiazd, dający też ciepło naszego słońca. W porównaniu z używaną obecnie w energetyce jądrowej metodą rozszczepiania jąder pierwiastków ciężkich (uranu) jest to metoda całkowicie bezpieczna i niewytwarzająca radioaktywnych odpadów. Jeśli rzeczywiście uda się ją opanować, świat otrzyma praktycznie nieograniczone zasoby taniej, czystej energii, która zastąpi nie tylko obecne elektrownie jądrowe, ale również węgiel, gaz i ropę naftową. Kiedy? Pewnie za 20–30 lat.
Gdyby to się stało, na świecie nastąpiłyby ogromne zmiany. Być może udałoby się powstrzymać ocieplanie się klimatu – i to bez wielkich wyrzeczeń w zakresie konsumpcji. Napędzana tanią i czystą energią gospodarka krajów Zachodu przeżyłaby drugą młodość. Rosja stałaby się upadłym byłym surowcowym mocarstwem, od którego mało kto by kupował dawniej bezcenne surowce (i zapewne chińskim satelitą). A wieżowce Dubaju i Dauhy pochłonęłaby na nowo pustynia – i to już kilka miesięcy po tym, jak zabrakłoby pieniędzy na utrzymanie kosztownego systemu dostaw wody, bez którego nie przeżyje tam żadna roślina.
Ciekawe, prawda?