Żyjemy w bardzo szybko zmieniającym się świecie, niemniej wydawałoby się, że co do obowiązywania pewnych paradygmatów, jak powszechne obowiązywanie tabliczki mnożenia, również w świecie realnej gospodarki powinien obowiązywać powszechny konsensus. Niestety tak się od kilku lat nie dzieje. Po światowym kryzysie finansów publicznych w latach 2008-2009 czołowe banki centralne świata rozpoczęły bardzo kontrowersyjną politykę luzowania ilościowego, polegającą na skupie obligacji rządowych, a nawet akcji prywatnych emitentów. Przez wiele lat taka polityka nie wpływała na inflację, przez co niektórzy już zaczęli wyciągać daleko idące wnioski, że wchodzimy w świat permanentnie niskich stóp procentowych, czyli można się zadłużać praktycznie bez żadnych limitów.
Po wybuchu epidemii Covid19 skupowanie obligacji rządowych rozpoczął też NBP (wprawdzie w sposób pośredni, gdyż bezpośredni skup jest konstytucyjnie zabroniony, ale efekt końcowy dla sfery realnej gospodarki jest dokładnie taki sam), mimo iż nie było ku temu bezpośrednich powodów. Najwyraźniej nasz bank centralny uległ poglądom głoszonym przez grupę młodych polskich ekonomistów, którzy w 2020 r. opublikowali kuriozalny list, w którym bajdurzyli o rzekomo nowym paradygmacie w ekonomii.
Głosili, że można bez żadnych konsekwencji się zadłużać, gdyż odsetki przez wiele lat miały utrzymywać się na poziomie bliskim zera. Warto tezy tego listu przypomnieć, mimo, że nie jest to łatwe, gdyż trudno go dzisiaj znaleźć nawet w internecie. Jego sygnatariusze też nie zrobili jakiejś oszałamiającej kariery, chociaż ich tezy nie tylko podzielali przedstawiciele polskich rządów po 2015 r., ale w dużym zakresie zostały one wdrożone, będąc bezpośrednim powodem napięć inflacyjnych, które dzisiaj są największą bolączką polskiej gospodarki. Otóż niedoszłe asy naszej ekonomii domagały się zniesienia limitu zadłużenia w polskiej konstytucji, bo stwierdziły, że polski dług jest najtańszy w historii, a Polska ma konserwatywne zapisy konstytucyjne limitujące zadłużanie się.
Ponieważ wskaźniki długu publicznego do PKB mamy jedne z niższych w Europie (choć nie najniższe) to likwidacja sztucznych limitów zadłużenia miała stać się źródłem bogactwa narodowego. Młodzi ekonomiści twierdzili też, że ponoć budżet państwa rządzi się innymi prawami niż budżety gospodarstw domowych (nie tłumaczyli, dlaczego, bo przecież państwa też czasami bankrutują ogłaszając moratoria na spłaty długów), a niski i arbitralny próg długu publicznego (60 proc. PKB) przedstawiali jako kajdany rozwojowe dla młodego pokolenia Polaków, którym należy się przecież dobrobyt. Nie miał on być jednak osiągnięty w sposób tradycyjny (czyli poprzez wydajną pracę) tylko dodatkową emisję długu przez państwo rzędu kilkuset miliardów złotych. Bo przecież Polakom należą się dostępne cenowo mieszkania, lepsza służba zdrowia, edukacja oraz bardziej cywilizowany rynek pracy.
Wszystkie te postulaty są jak najbardziej słuszne, ale gdyby recepty autorów tego listu miały jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości, to najbogatszym i najszczęśliwszym krajem na świecie byłoby Zimbabwe za rządów Roberta Mugabe, który już kilkadziesiąt lat temu chciał uszczęśliwić swoich obywateli budżetem o nieograniczonych możliwościach i bez żadnych limitów. Wywołał wtedy największą w historii cywilizowanego świata hiperinflację (w 2008 r. miesięczna inflacja osiągnęła prawie 80 mld proc.), będąc wówczas w tym przepięknym kraju jakoś nie zauważyłem bogactwa obywateli tego niegdyś najbogatszego kraju Afryki, wręcz przeciwnie – stali się oni prawdziwymi pariasami kontynentu, czyli również całego świata.