Nie ma potrzeby spierać się o kampanię dowodzącą, jaki udział w kosztach wytwarzania energii mają unijne pozwolenia na emisję CO2. Po prostu: w Europie truciciele płacą. Pretensje możemy mieć co najwyżej do rządzących, którzy przez ostatnie dwie dekady zrobili w tej kwestii tyle co nic.

Czytaj więcej

Polska w emisjach CO2 to potęga. Nie jest gotowa na konkurencyjność klimatyczną

Dania – do tego kraju porównywana jest Elektrownia Bełchatów, jeżeli chodzi o emisje CO2. To 33 mln ton dwutlenku węgla rocznie, bazując na danych sprzed pandemii. A to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bowiem w gronie 20 największych emitentów w UE był zarówno właściciel Bełchatowa – PGE – jak i Enea. Ten pierwszy może odpowiadać nawet za 60 mln ton emisji CO2, druga w 2019 r. dobijała poziomu 22 mln ton.

Trudno powiedzieć, co było powodem wieloletnich zaniechań w polskiej energetyce (a na energetyce się skupmy, bo to ona odpowiada za niemal 50 proc. wszystkich emisji Polski, przemysł ok. 20 proc., gospodarstwa domowe – kilkanaście). Przecież o efekcie cieplarnianym dyskutuje się od późnych lat 80. Protokół z Kioto podpisano w 1997 r., a uchwalone w 2015 r. porozumienie paryskie było ledwie finalnym akordem. Być może przez lata uznawano, że świat będzie traktować te wszystkie zobowiązania jak Polska ochronę środowiska naturalnego: kilka zgrabnych fraz, a potem business as usual.

Dzisiaj przyjdzie nam za to zapłacić – wyjąwszy tę grupkę szczęśliwców, którzy czerpią prąd z rozmaitych OZE, bowiem ich rachunki nie urosły. Nie miejmy jednak wątpliwości. Wojna z polityką klimatyczną, jaką rząd uprawia w Brukseli, to nie jest walka o wysokość rachunków, tylko o to, by w energetyce wszystko mogło pozostać po staremu.